Na początku warto wspomnieć, czym było Sonderkommando. W wolnym tłumaczeniu z niemieckiego to "oddział specjalny". Na czym polegała jego wyjątkowość? Otóż złożony był z więźniów pochodzenia żydowskiego. Ich głównym zadaniem była obsługa krematoriów. Płakaliśmy bez łez to poruszający zapis wywiadów z członkami tej grupy, którym dane było przeżyć wojnę i doczekać sędziwego wieku. Czytamy ich słowa, zaczynamy patrzeć na obóz i ten cały horror ich oczyma. Zapis rozmów i wywiady z uczestnikami wydarzeń robią na mnie większe wrażenie niż najlepiej napisana monografia czy powieść z gatunku beletrystyki, których ogromne ilości ostatnimi czasy wylewają się z księgarnianych półek. Książkę otwiera część historyczna – opowiadająca o samej grupie i jej powstaniu. Druga część to ta, na którą w zasadzie najbardziej się czeka. To wywiady z członkami Sonderkommanda, którzy po wojnie spotykali się raczej z negatywną oceną. Zresztą ciężko się dziwić, świat podnosił się po koszmarze wojny, a rany były świeże. To zupełnie naturalne, że każdy, kto nie był w prostym rozumieniu ofiarą, łatwo zostawał wrzucany do worka z tymi, którzy ten koszmar światu zgotowali. Bardzo surowo i niezmiennie negatywnie byli też oceniani przez ludzi, którzy mieli z nim styczność w obozie. Do służby w Sonderkomando zostali wybrani. Byli nieco powyżej zwyczajnych więźniów, mieli względne poczucie bezpieczeństwa, ale pozostawali wciąż więźniami i na swój sposób dalej byli pogardzani przez Niemców. Czy powinni odmawiać wykonywania obowiązków? Czy powinni odmawiać służby? Nie mam kompetencji, żeby osądzać, zwłaszcza że tę recenzję piszę z pełnym brzuchem, siedząc pod kocem i sącząc herbatkę. Zostawię natomiast mało znany cytat z Antoine'a de Saint-Exupery'ego: „Interes nakazuje przede wszystkim żyć…”.
Źródło: Prószyński i S-ka
Zatem Sonderkomando żyło. A może raczej trwało, uczepione egzystencji. Czytając kolejne wywiady, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że wielu z nich umarło za życia. Z wywiadów poznamy dokładny opis mordów w KL Aushwitz. Sonderkommando bowiem pracowało przy pilnowaniu więźniów w rozbieralni. Ich zadaniem było także uspokajanie ludzi, którzy przeczuwali, że za drzwiami czeka na nich śmierć, a nie prysznice. Uspokajali ich kłamstwami, potem słyszeli wrzaski duszących się ofiar, wreszcie opróżniali komory i ciała zawozili do spalenia. Opisy, gdy spotykali swoich bliskich i znajomych, których nie mogli ocalić, chwytają za gardło. Podczas lektury można odczuć silne wzruszenie. Czytelnik także stanie przed dylematem – komu współczuć? Katom czy ofiarom? Czy taki podział jest w ogóle zasadny? Jedno jest pewne – to nigdy nie powinno się zdarzyć.
Płakaliśmy bez łez jest bardzo trudną lekturą. Nie da się jej czytać szybko. Przynajmniej ja musiałam robić sobie od niej krótkie chwile wytchnienia. Niemożliwe jest pozostać obojętnym w obliczu takiego ciężaru przeżyć. Poza tym widzimy mechanizm dostosowania się, nie wiem, czy to nie jest przygnębiające na równi z opisami ofiar, okrucieństwa i wszechobecnej śmierci. A skąd taki tytuł? Bo nie wolno było im przeżywać żałoby, bo nie mogli pomodlić się nad ciałami swoich rodaków. Zawsze bardzo źle się czuję, kiedy muszę ocenić książkę tego rodzaju. Od pewnego czasu stawiam ocenę nie za książkę i jej zawartość – bo nie można, nie powinno się tego oceniać. Ocenę stawiam za ważność. Nie będę nikomu polecać tej książki, bo nie mam sumienia. Natomiast z całym przekonaniem mogę powiedzieć, że powinny powstawać i wyprzeć beletrystykę z cyklu „jaki był twój zawód” w Auschwitz.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj