Cezar był dotychczas cieniem samego siebie. Tak jakby przez kilka odcinków stanął na rozstaju dróg i nie wiedział, w którą stronę ma się skierować. Dodatkowego chaosu w jego życiu wprowadzała także Lukrecja ze swoimi kazirodczymi zapędami, którymi dał się porwać. Ślub z normalną kobietą zrobił z Cezara mężczyznę, który w końcu bierze sprawy w swoje ręce. Cezar staje się w tym odcinku godny nazwiska Borgia. Jego przeciągnięcie rodzin sprzymierzonych ze Sforzą było proste, ale godne podziwu. Jest świadom swojej potęgi i to wykorzystuje. Najciekawiej jednak wypada spotkanie z ojcem. Zaskoczenie na twarzy Rodrigo mówi wszystko o tym, jak jego syn zmienił się od czasu wyjazdu do Francji. W końcu idzie za jego przykładem, podejmując inicjatywę. Cezar w tej rozmowie jednocześnie wyrasta na wytrawnego politycznego gracza. Wie, że ojciec w jakimś stopniu poczuł się zagrożony armią pod jego dowództwem, stąd też ciągłe podkreślanie tego, że wszystko robi w jego imieniu.
Dobrze wygląda także wątek przygotowania się do obchodów nowego roku liturgicznego, zwłaszcza że w grę wchodzą negocjacje z Żydami w sprawie chrześcijańskiego artefaktu. Kilka niezłych scen, dobrych dialogów oraz Jeremy Irons przypominający nam, dlaczego jest to jedna z jego lepszych ról w karierze. Rozmowy nad włócznią mogą się podobać.
Martwi jedynie wątek podrzucenia skażonej tkaniny do Watykanu. Co prawda do końca trzymani jesteśmy w niepewności, zwłaszcza gdy Cezar każe spalić przesyłkę, ale wszystko wskazuje na to, że czeka nas tutaj oklepany motyw epidemii. Głupota kardynała, który chce sobie zapewnić asa w rękawie, doprowadza do niej w sposób bezpośredni. Oby jednak w kolejnym odcinku jakoś sensownie z tego wybrnięto, nie idąc w stronę schematycznych rozwiązań.
Dzięki skupieniu się na polityce, a nie na nieciekawych wątkach obyczajowych, The Borgias zdecydowanie nabiera wyrazu i powraca do tego, za co ten serial był tak chwalony. Jeden z lepszych odcinków trzeciego sezonu.