Większość z nas – zwłaszcza biorąc pod uwagę popularność wspomnianego dokumentu – dobrze wie, kim był Ted Bundy; nie jest tajemnicą, że on i podobne mu postacie utrwalają się w kulturze popularnej na całe dziesięciolecia, a twórcy garściami czerpią z ich życiorysów. I trudno się dziwić: te groteskowe, oderwane od rzeczywistości, a jednak istniejące naprawdę jednostki i ich czyny – im okrutniejsze, tym przecież bardziej fascynujące – są niebywale wdzięcznym materiałem źródłowym. A Bundy ze swoim wyszczekaniem i nienaganną aparycją wydaje się jednym z najwdzięczniejszych. Extremely Wicked, Shockingly Evil and Vile zapoznaje nas z Bundym w momencie, w którym ma on już swoje pierwsze ofiary na koncie. Poznajemy go wraz z Liz (Lily Collins), samotną matką, uwiedzioną przez przystojnego, nonszalanckiego, ale i bystrego studenta prawa. Ich romans przeradza się w związek, a cud szczerej, oszałamiającej miłości wkrótce zostaje poddany silnym turbulencjom, gdy Bundy zostaje po raz pierwszy zatrzymany przez policję. Od tej pory rozpoczyna się spektakl (by nie rzec: cyrk), czyli absurdalna, ale i fascynująca gra, jaką Bundy prowadzi z organami prawa, przerywany bardziej dramatycznym wątkiem samej Liz i konieczności wyboru pomiędzy rosnącą ilością dowodów, a wypierającym się wszystkiego, podtrzymującym, że sam jest ofiarą narzeczonym. Zawiedzeni poczują się wszyscy ci, którzy naprawdę liczyli na wiwisekcję polowań psychopaty. A zapewne wielu tego oczekiwało. Nic z tego! O zbrodniach dowiadujemy się z nagłówków gazet i archiwalnych nagrań telewizyjnych. W filmie nie zobaczymy mordów, nie obejrzymy Bundy’ego na łowach. Ta bezkrwawa produkcja to przede wszystkim portret samego Bundy’ego, takiego, jakim chciał być widziany – obraz, który sam namalował i pokazywał innym. Od początku do niemal samego końca oglądamy maskaradę, której morderca nie odpuszcza ani na moment. Nikt nigdy nie dowiedział się, co tak naprawdę skrywał pod toną póz, wyuczonych zachowań, uśmiechów. Joe Berlinger nie stara się zatem pokazać, że wie więcej, niż inni. Nie bawi się w psychologa, nie udaje, że rozszyfrował coś, na co nikt wcześniej nie wpadł. Skupił się na tym Bundym, którego morderca wciąż odgrywał. I dobrze. Joe Berlinger dba bowiem o to, by widz do pewnego stopnia sympatyzował z Tedem. Odpowiednio dawkując humor, stawia nas – obserwatorów – w podobnej sytuacji, w jakiej byli wszyscy ci, którzy dawali się Bundy’emu zwodzić, przytakiwali jego błyskotliwym uwagom, polegali na sympatycznym uśmiechu i atrakcyjnej twarzy. Dzięki temu możemy zrozumieć, że i my – podobnie jak jego ofiary i inni, którymi manipulował – prawdopodobnie również dalibyśmy się oszukać. Tym akcentem właśnie wybrzmiewa film Berlingera – potwory nie czają się na nas w cieniu, szczerząc długie kły i ostrząc krogulcze szpony. Potwory mogą omamić nas pięknym słowem i oślepić blaskiem gwiazdorskiego uśmiechu. I niby wszyscy o tym dobrze wiemy, a jednak na co dzień odpychamy od siebie tę myśl, bo nas przeraża. I zapominamy, że na tym właśnie polega największe niebezpieczeństwo ze strony prawdziwego zła – na podszywaniu się pod dobro. Podły, okrutny, zły nie osiągnąłby jednak pożądanego wydźwięku, gdyby nie show, które zapewnia Zac Efron. Kojarzony przede wszystkim ze śliczną buzią i anielskim głosem aktor dotychczas zdążył udowodnić, że posiada zdolności komiczne, nadeszła jednak pora na uderzenie w inne tony. Niczym Robert Pattinson, który chciał zerwać z łatką wampira Edwarda, podejmując bardziej dramatyczne wyzwania i udowadniając, że stać go na znacznie więcej, Zac Efron wystąpił w roli, która może okazać się punktem zwrotnym w jego karierze. Nie potrzebował tony makijażu czy niesamowitej metamorfozy: wykorzystał swój chłopięcy urok i charyzmę, a następnie wypaczył je w ten specyficzny sposób, oddzielając  tę kreację od wszystkich poprzednich i niepokojąco zbliżając się do samego Bundy’ego, którego możemy oglądać i słuchać na słynnych taśmach. Jego Bundy to uroczy manipulator, uporczywy kłamca, bystrzak, niesprawiedliwie potraktowany chłopak, ofiara, zakochany narzeczony... A gdy nadchodzi odpowiedni moment, morderca o matowym spojrzeniu i lodowatym sercu. Efron niebywale zręcznie odtwarza cały urok, któremu dało się zwieść tyle osób. W pełni świadomy swej charyzmy serwuje widzom kontrolowane, przemyślane i dojrzałe przedstawienie. Przez cały film, niemal do samego końca, nic poza poszlakami czy sugestiami nie świadczy w dobitny sposób o tym, że Bundy rzeczywiście odpowiada za wszystkie zbrodnie. Wybór takiej narracji może zastanawiać, biorąc pod uwagę, że widzowie od początku znają prawdę. A jednak wciąż nie można odmówić zakończeniu mocy, mroku i chłodu. To jedna jedyna, króciutka chwila, gdy Efron pokazuje nam Bundy’ego bez maski – scena, która w zupełności wystarczyła, by całość wybrzmiała jak należy. I choćby dla tej kulminacji warto wybrać się do kina. Cały show należy tu do Efrona... podobnie jak należał do Teda Bundy’ego podczas jego absurdalnych rozpraw sądowych. Oklaski.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj