Powrót Pogromców Duchów w 2016 roku był totalnym niewypałem. Jak wyszło drugie podejście do wskrzeszenia tej kultowej marki? Sprawdzamy.
Zło czai się tuż za rogiem. Pewien stary farmer o tym wiedział. Ludzie uznawali go za dziwaka i wariata. Gdy umarł, mało kto zwrócił na to uwagę, a gdy w miasteczku rodem z książek Stephena Kinga pojawiła się jego córka z dwójką dzieci, mieszkańcy tylko wzruszają ramionami, myśląc „pewnie jest szurnięta jak staruszek”. Nic bardziej mylnego – Callie (
Carrie Coon) nienawidziła ojca. Twierdziła, że nauka i uganianie się za rzeczami z innego wymiaru interesowało go bardziej niż rodzina. Dlatego ją opuścił. I gdyby nie to, że widmo wylądowania na ulicy z powodu braku środków do życia zajrzało jej w oczy, pewnie nigdy nie sięgnęłaby po spadek, czyli rozpadającą się chatę na jakimś wygwizdowie. Jednak tam, gdzie Callie widzi problem, jej dzieci Trevor (
Finn Wolfhard) i Phoebe (
Mckenna Grace) widzą możliwość nowego otwarcia i co ważniejsze przygody. W miasteczku zaczyna się bowiem dziać coś dziwnego i tylko oni mogą to powstrzymać. Oczywiście dzięki sprzętowi, jaki dziadek pozostawił w szopie.
Reżyser
Jason Reitman, syn
Ivana Reitmana, twórcy dwóch pierwszych części
Pogromców duchów postanowił zmierzyć się z legendą swojego ojca, tworząc trzecią część serii (umówmy się, że tej żeńskiej wersji z 2016 roku nigdy nie było). Zadanie nie było łatwe, ale moim zdaniem opowieść, jaką Reitman napisał z Gilem Kenanem nie tylko się broni, ale jest logiczną kontynuacją pierwszej części. Twórcy nie wymyślają tutaj bowiem nowego zagrożenia dla świata, ale sięgają po stare – sumeryjskiego boga Gozera. Miasteczko, w którym się rozgrywa akcja, jest bowiem domem niejakiego Ivo Shandora, o którym słyszeliśmy już w pierwszej części, gdy różnego rodzaju monstra zaatakowały Nowy Jork. Okazuje się więc, że ten wyznawca mrocznego bóstwa w swoim rodzinnym miasteczku również stworzył podobne wrota, tylko do ich aktywacji potrzeba było więcej złej energii. I pewnie cały czas by jej brakowało, gdyby Phoebe wraz z nowym kolegą nie wypuścili pewnego ducha ze starej, skrywanej pod podłogą pułapki. To jedno wydarzenie rozpoczyna cały łańcuch zdarzeń, który prowadzi do powrotu dwójki naszych dobrych znajomych Vinz Clortho i Zuuli. Pod względem konstrukcji opowieści
Pogromcy duchów: Dziedzictwo są łudząco podobni do
Pogromców duchów, jednak nie są oni ich kopią, a raczej rozwinięciem pewnych wątków. Reitman pokazuje, że pewne rytuały duchów pozostają niezmienne, ale działania ludzi, którzy z nimi walczą, mogą być zupełnie inne. W wersji z 1984 roku mieliśmy do czynienia z naukowcami, którzy dobrze wiedzieli, co robią lub przynajmniej tak im się wydawało. Teraz przeciwko złu stają dzieci niemające pojęcia, z czym walczą, ani jak mają to robić. Wszystkiego uczą się przypadkowo wraz z rozwojem akcji. Jest to bowiem kino przygody w duchu Stevena Spielberga. I oczywiście część widowni będzie pewnie zawiedziona, że ogląda znów ten sam schemat, ale on się na szczęście broni. Reitman znakomicie czuje klimat serii i nie tworzy historii na siłę. Ona pięknie wpasowuje się w klimat dwóch poprzednich części. Często też do nich nawiązuje, chociażby pokazując wydarzenia z 1984 roku jako coś, o czym ludzkość praktycznie zdążyła już zapomnieć, tylko niektórzy mieszkańcy miasteczka pamiętają próbę zagłady w Nowym Jorku. A i oni podchodzą już do tego jak do legendy, a nie lekcji historii.
Pogromcy duchów: Dziedzictwo to produkcja mocno zanurzona w nostalgii, co wielu osobom może się nie spodobać, dla mnie jednak jest ona zrealizowana z klasą i nie nadużywa pewnych nawiązań. Gdy pojawia się stara gwardia, znów czuć klimat dawnych części. Oczywiście to nie na ich barki spada ciężar tej historii, ale samo pojawienie się oryginalnych Pogromców Duchów w nienaciąganych okolicznościach jest czymś wspaniałym. Wszyscy bowiem pamiętamy, jak wyglądało to w 2016 roku. To była profanacja. Teraz mamy naturalne przekazanie pałeczki młodszej generacji.
Aktorsko
Pogromcy duchów. Dziedzictwo wypada bardzo dobrze. McKenna Grace jest świetna w roli przemądrzałej małej geniuszki, która nie jest w stanie odnaleźć się wśród rówieśników, od których jest znacznie inteligentniejsza. Jestem przekonany, że swój styl gry podpatrzyła u Iaina Armitage'a, z którym gra okazjonalnie w serialu
Młody Sheldon. Jej naturalność i szczerość w zachowaniu jest świetna i bardzo pasuje do granej postaci. Podobnie jest z Finnem Wolfhardem, który już dawno nie jest słodkim dzieciakiem ze
Stranger Things, a stał się trochę zblazowanym nastolatkiem szukającym swojego miejsca w świecie. I taka rola mu bardzo pasuje. Przynajmniej w tej opowieści. Fajni też są pomocniczy głównej dwójki w szczególności młodziutki
Logan Kim jako nagrywający Podcast. Ma on w sobie mnóstwo energii i niewymuszonego humoru, który w naturalny sposób rozładowuje czasami cięższe sceny.
Najsłabszym ogniwem jest niestety
Paul Rudd, którego komediowe podejście średnio pasuje do roli nauczyciela w małym miasteczku i wydaje się miejscami zbyt wymuszone. Albo on się za bardzo stara być zabawnym albo scenarzyści za bardzo chcieli z niego zrobić nowego Petera Venkmana. Moim zdaniem w tym temacie polegli.
Pogromcy duchów: Dziedzictwo spójną klamrą domyka trylogię, ale też nie wzmaga mojego apetytu na potencjalną kontynuację. Już wiem, co przez te wszystkie lata działo się z naszymi starymi przyjaciółmi i mnie to w zupełności wystarcza. Nie potrzebuje kolejnych przygód z nowymi Pogromcami. Traktuje to jako bardzo udane jednorazowe spotkanie. Jason Reitman oddał hołd ojcu, zmywając plamę, jaką pozostawili poprzedni twórcy na jego dziele. Stara gwardia odpowiednio pożegnała się ze swoimi kultowymi postaciami. Wszyscy powinni być zadowoleni. Nie psujmy tego kolejną częścią.
P.S. Jest scena po napisach, więc radzę za szybko nie wychodzić.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h