Pokerzysta to ubiegłoroczny thriller, w którym w roli głównego bohatera, Jake'a Foleya, występuje Russell Crowe. Fabuła skupia się na grupie przyjaciół ze szkoły, którzy po kilkudziesięciu latach spotykają się, by zagrać w swoją ulubioną grę – pokera. Teraz jednak okoliczności są lepsze niż kiedyś. Panowie nie rozkładają już kart na piasku czy prowizorycznych blatach. Tym razem przybywają do ekskluzywnej willi Foleya, który na pokerowym biznesie zbił prawdziwy majątek. Niezobowiązująca partyjka szybko przeradza się w coś głębszego, a goście nabierają podejrzeń, że nie znaleźli się tu przez przypadek. Sprawy dodatkowo komplikują się, gdy gęstniejącą atmosferę wewnątrz zakłóca trójka rabusiów – akurat tego dnia postanowili włamać się do domu milionera. Z opisu fabuły można było spodziewać się "typowego" thrillera rozgrywającego się w czterech ścianach – takiego z ucieczką z pokoju do pokoju, przemieszczaniem się tajemnymi przejściami i wreszcie konfrontacją między gospodarzem a intruzami. Okazuje się jednak, że Pokerzysta nie korzysta z tak prostych rozwiązań scenariuszowych. Crowe, który w tym przypadku jest nie tylko głównym aktorem, ale również reżyserem i współscenarzystą, postanowił sprawę jeszcze bardziej zagmatwać. I szczerze mówiąc, nie mam pojęcia czemu, bo uzyskał efekt przeciwny do zamierzonego. Otrzymujemy przedziwny miks fabularny, w którym wątki włamania i hazardu upstrzono problemami rodzinnymi, śmiercią i zdradą. Wszystko to w kwadratowy sposób łączy się z potrzebą Foleya, by zemścić się na przyjaciołach sprzed lat. Postępowanie głównego bohatera, choć może jakoś uzasadnione scenariuszowo, na ekranie jest zupełnie pozbawione logiki. Kilka skrótów myślowych z początku produkcji i przemycona między wierszami śmiertelna diagnoza to za mało, by dać wiarę temu, co się dzieje. I to nawet mimo tego, że Crowe co jakiś czas wygłasza z offu pompatyczne i "prowokujące do refleksji" monologi o moralności (wywołujące co najwyżej ciarki zażenowania). Kolejny, bardzo wyraźny zgrzyt widać już w samym castingu. Jak wiemy, główni bohaterowie są równolatkami, którzy trzymają się razem od lat szkolnych. Tymczasem po kilku dekadach rozłąki, gdy możemy już obserwować ich dorosłe postacie, na ekran wchodzi blisko sześćdziesięcioletni Russell Crowe i... Liam Hemsworth, liczący sobie ledwie ponad trzydziestkę. To zestawienie wypada tak absurdalnie, że zwyczajnie nie można go zaakceptować. Nie mam pojęcia, jakimi kategoriami kierowali się twórcy tej produkcji, ale już samym castingiem sprawili, że nie da się tego brać na poważnie. Dostajemy więc luki logiczne, fatalne decyzje castingowe i bardzo naciągany punkt wyjścia. Do tego dochodzi kiepska i dość chwiejna budowa historii. Wszystkie sekwencje, nawet te niepotrzebne, są mocno rozciągnięte, przez co twórcy zwyczajnie tracą czas – przez pierwszych kilkanaście minut obserwujemy bawiących się na klifach chłopców, co ostatecznie nie ma większego znaczenia dla fabuły (akcja równie dobrze mogłaby od razu rozpocząć się w dorosłości i w dalszym ciągu byłoby to okej). Następnie obserwujemy Russella Crowa, który zmaga się z kryzysem życiowym – ten jednak mija, jak ręką odjął, po jednej wizycie u przepełnionego życiowymi mądrościami przyjaciela. Wreszcie zaczynamy śledzić partię pokera, która zmienia się we wspólny, publiczny rachunek sumienia, jednak zanim jeszcze cokolwiek z tego wyniknie, na pierwszy plan wpadają rabusie. Co najlepsze, w ciągu kilkunastu minut właściwie jest już po sprawie, a film się kończy. Tak po prostu okazuje się, że historia nie dąży absolutnie do niczego i w zasadzie nie było w niej nic - nawet porządnej partyjki pokera. Pokerzysta to przedziwny produkt filmowy, w którym za grosz nie ma sensu ani napięcia. Nic się tu ze sobą nie klei – mamy do dyspozycji jedynie szereg postępujących po sobie sekwencji, które chyba tylko na papierze sprawiały wrażenie sensownych. Żaden z wątków nie okazuje się dominującym, w związku z czym nie wiadomo, o czym ten film właściwie jest – bo nie jest ani o pokerze, ani o włamaniu, ani nawet o przyjaźni. Wszystkie te tematy są ledwie liźnięte, a czasu jest zdecydowanie za mało, by wczuć się w tę wielowątkową opowieść. Przez co efekt jest daleki od akceptowalnego. Dobre są jedynie kadry, praca kamery i efektowne wnętrza posiadłości Foleya, na których faktycznie można zawiesić oko. Poza tym to zdecydowana strata czasu – świat nie straciłby absolutnie nic, gdyby ten film w ogóle nie powstał.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj