Po kolejnym oczywistym odcinku pałam do tego serialu coraz mniejszym entuzjazmem. Bieżący epizod, choć bardzo ładny wizualnie, dalej nie zaskakuje ani nie prowokuje do myślenia.
Tym razem akcja rozgrywa się w roku 1997, co widać już za sprawą nagrania epizodu w niepopularnym współcześnie formacie 4:3. Dla samej fabuły zdaje się jednak nie mieć to większego znaczenia. Być może zabieg cofnięcia się w czasie miał usprawiedliwić nieobeznanie matki głównego bohatera w komputerach i nowinkach technologicznych...? Obecnie jednak wiele osób ma z tym trudności, zatem nie widzę powodu, dla którego akcję osadzono właśnie w latach 90.
Tak czy inaczej, trzeba przyznać, że na bieżący odcinek przynajmniej ciekawie się patrzyło – detale scenografii podkreślono bardzo wyraźnie, co nadało mu nieco inny niż zwykle klimat. Do zmiany w odbiorze przyczyniło się z pewnością także słońce, które wpadało do pomieszczenia przez żaluzje okien, wywołując uczucie lekkiej beztroski. Wizualnie zrobiło się bardzo przyjemnie, jednak fabularnie – znów ta sama bolączka, na którą cierpiały pozostałe epizody. Nijakość.
Mam nieodparte wrażenie, iż z bieżącego odcinka nie płynie absolutnie żaden przekaz. Owszem, jest tu zgrabnie rozpisana rozmowa, która nie nuży, a raczej trzyma w napięciu, jednak koniec końców ponownie zaproponowano nam błahy i nieznośnie pozytywny finał, który psuje nadbudowane wcześniej emocje. Rozumiem go jako najprostsze: „Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło” – choć syn poszargał sobie nerwy i stracił dzieło swojego życia, dzięki rozmowie z matką mógł zacząć tworzyć na nowo, zyskując inspirację do napisania prawdziwego magnus opum. I to tyle, po prostu tyle. Choć epizod oglądało się znacznie przyjemniej niż pozostałe, w dalszym ciągu nie prowokuje, nie zaskakuje i nie zachęca do głębszej interpretacji.
Jest jednak pewien plus tej utrzymanej w stylu
Locke historii – po raz pierwszy od dłuższego czasu odcinek wywołał we mnie szczere emocje. Nie strach bądź wzruszenie, a pogłębiającą się irytację – z każdym kolejnym pytaniem matki czułam zdenerwowanie równe furii rozmawiającego z nią syna, co niechybnie świadczy o tym, iż odcinek działa jak miał działać. Na szyi głównego bohatera niemal wizualnie pulsuje żyłka wściekłości, co czyni cały epizod bardzo żywym i autentycznym. Karanowi Soni należą się gromkie brawa za świetną grę aktorską. A scenarzystom za stworzenie tak działającej na nerwy postaci matki, której nie trzeba nawet patrzeć w oczy, by odczuć dogłębne poirytowanie.
Jednak niezależnie od kreacji bohaterów czy ładnej otoczki wizualnej, jestem trochę zawiedziona kolejnymi odcinkami serialu
Room 104. Każdy przedstawia osobną historyjkę, jednak żadna z nich nie jest na tyle mocna, by naprawdę zadziałać na wyobraźnię i zostać w głowie na dłużej. Część epizodów ma wyraźne zadatki na rozwinięcie w kolejnych odcinkach, jednak skoro wiem, że nie jest to możliwe, nawet nie przywiązuję większej wagi do tego, co dzieje się na ekranie. I to już kolejny raz, gdy w finale towarzyszy mi wyłącznie obojętność. Chyba nie tego oczekiwałam od serialu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h