Oczywiście lektura zarówno Half a War, jak i wcześniejszych części dostarcza argumentów za tym, że istotnie możemy mieć do czynienia z powieścią young adult. Choćby bohaterowie: Abercrombie konsekwentnie za protagonistów obiera jednostki młode, nie do końca ukształtowane, podatne na wpływy i potencjalną przemianę. Najpierw mieliśmy Yarviego, potem Zadrę i Branda, tym razem zaś bohaterami czyniąc księżniczkę Throvenlandu, Skarę, oraz młodego wojownika Vansterlandu, Raitha. W obliczu ataku Najwyższego Króla, przeważających sił wroga, chwiejnego sojuszu króla Uthila i Groma-gil-Gorma oraz nieustających knowań Ojca Yarviego oboje będą musieli znaleźć w sobie siłę do przemiany i zmierzenia się z jej konsekwencjami. Dla Raitha będzie to zrzucenie skóry prymitywnego ogara wojny, wyhodowanie sobie sumienia i zetknięcie się z tak podstawowymi emocjami jak żal, smutek czy współczucie. Choć momentami przejmujący i nieźle poprowadzony, wątek ten nie do końca przekonuje – sam do końca nie byłem w stanie Raitha polubić. Co innego Skara, która przechodzi ewolucję właściwie odwrotną do Raitha: z nastolatki uchodzi buntowniczość, dziecinny upór i naiwność, zastąpione przez chłodną kalkulację, wyrachowanie i zdolność do czynienia (mniejszego) zła. Jej przemiana jest przy tym bardziej prawdopodobna: począwszy od traumy wynikłej ze śmiercią bliskich, przez nieustanną presję związaną z utrzymywaniem sojuszu w pionie, aż po rodzące się pożądanie. Nawet taki szczegół jak reakcje wymiotne na każdą decyzję buduje obraz dziewczyny, która musi zmierzyć się z ogromnym wyzwaniem, nie zawsze pozwalającym decydować jej zgodnie z własnym sumieniem. To zresztą jest element, który towarzyszy niemalże wszystkim bohaterom: uwikłanie w tak gęstą sieć zależności, że niemożliwe stają się właściwie jakiekolwiek autonomiczne decyzje: zawsze należy brać poprawkę na coś lub kogoś innego, a kręg wyborów nie obejmuje już decyzji "złych" czy "dobrych" – co najwyżej te, które powodują mniejsze lub większe zniszczenia. Szkoda więc, że przeważająca część obsady została cofnięta do drugiego, trzeciego szeregu – poza główną parą jedynie Yarvi i Koll otrzymują większą ilość miejsca, prezentując kolejny przykład tego, w jaki sposób widmo wojny i presja mogą odcisnąć piętno na człowieku. Zwłaszcza w przypadku Yarviego ta przemiana jest najbardziej jaskrawa: od słabego półkróla po pająka pociągającego sznurkami światowej intrygi – jego droga jest intrygująca, a zarazem na swój sposób tragiczna. Finałowy twist pokazuje, że w niektórych chwilach wszelkie kompasy moralne zwyczajnie przestają działać, choć mam wrażenie, że Abercrombie przeszedł przez niego nieco zbyt szybko i gładko, zwłaszcza jeśli chodzi o jego rozwiązanie.
Źródło: Rebis
Tym bardziej, że w samym Pół wojny nie ma nic prostego i łatwego, może jedynie poza słowami. W powieści widać bowiem pewien dualizm czy może rozdźwięk pomiędzy tym, jak postrzegana jest wojna w rzeczywistości Skary i Yarviego, a jak prezentuje ją pisarz. Na poziomie świata przedstawionego jest czymś... jeśli nie normalnym, to na pewno niczym niezwykłym; czymś, co zdarza się raz na jakiś czas i trzeba się do tego przyzwyczaić. Jednocześnie ma ona swoją wagę i charakter: wielcy wojownicy pojedynkują się, zwycięzcy zdobywają trofea i obławiają się na pokonanych, bardowie śpiewają o bohaterach, a niemal wszyscy wypowiadają się o konflikcie jeśli nie z atencją, to przynajmniej lekkim podekscytowaniem, podkreślanym nierzadko wielkimi i pełnymi patosu słowami, których Abercombie nie szczędzi (czasem niestety przekraczając granicę między podniosłym stylem a śmiesznością). Z drugiej strony sam pisarz prezentuje wojnę jako żywioł absolutnego zniszczenia: z górami trupów, umierającymi bliskimi, płonącymi miastami, masakrami cywili i wszechobecnym okrucieństwem. Chaos, zdrada, szaleństwo, dzikość – Pół wojny to obraz chwilami całkowitego zezwierzęcenia, ubranego w wielkie i gładkie słowa, wyciągającego nawet ze szlachetnego człowieka najgorsze cechy. Ten dysonans być może był powodem, dla którego chwilami czytało mi się powieść cokolwiek dziwnie – obraz świata i to, co się w nim wyprawiało, zwyczajnie nie kleił mi się z tym, co mówiły postacie. Nie pomagał tutaj fakt, że Abercrombie ma lekkie pióro, niezły styl i potrafi zaoferować czytelnikowi zarówno chwytliwy, podszyty odrobiną humoru dialog, jak i scenę wręcz ociekającą dramatyzmem. Fakt, zdarza mu się przy tym nieco przyspieszać pewne rzeczy, inne pozostawiać do końca nierozwiązane (jak kwestia elfów i ich broni – pomysł niezbyt oryginalny, ale interesująco wpleciony, a przy okazji stanowiący apogeum wizji wojny jako piekła), ale dzięki temu osiąga niezłą kondensację i tempo. Całość czyta się naprawdę szybko i nawet kiedy akcja zwalnia, nie czuć przesadnych dłużyzn. Pół wojny to dobre zwieńczenie trylogii. Może być nieco przytłaczające, jeśli ktoś nie przepada za (niekończącą się niemal) walką, ale zawartość warstwy przygodowej jest na tyle duża, postacie na tyle ciekawie zarysowane, a akcja na tyle szybka, że nie uwiera to aż tak bardzo. Nie polecam natomiast osobom, które przywiązują się do bohaterów i lubią gloryfikować ich działania – na Morzu Drzazg Ojciec Pokój może płakać nad metodami, ale Matkę Wojnę interesują rezultaty i trudno nie przyznać, iż Abercrombie traktuje tę zasadę z niemal bezwzględną powagą.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj