W czasach, gdy Hollywood zdobywają kolejne klony Hansa Zimmera, coraz trudniej wybić się na unikatowości własnego warsztatu muzycznego. Częstokroć nawet najbardziej śmiałe idee i ambicje wkraczających na rynek filmowy kompozytorów tłamszone są przez bezlitosną machinę sprowadzającą cały etap twórczy do odtwarzania schematów. Kanadyjski kompozytor Clinton Shorter nie należy do wyjątków pod tym względem. Lata tytanicznej pracy na potrzeby mniejszych lub większych stacji telewizyjnych zaowocowały pierwszym poważniejszym projektem w postaci kontrowersyjnego filmu SF pt. Dystrykt 9. Choć niespodziewany sukces obrazu Blomkampa nie otworzył na oścież wrót Hollywoodu, z pewnością pomógł w doborze lepiej płatnych projektów. Nie było to jednak nic, co dałoby w większym stopniu wykazać się Shorterowi. Sytuację zmienił angaż do superprodukcji Pompeje...
Film katastroficzny osadzony na historycznym tle starożytnego Imperium Romanum? Czemu nie! Hollywood przerabiało tak dużo absurdalnych pomysłów, że i ten wydawać by się mógł całkiem znośny. Trudno jednak przez półtorej godziny zalewać widza nieustanną wizualizacją wulkanicznej pożogi, dlatego też sięgnięto po najbardziej chwytliwą tematykę upłynniającą całą warstwę fabularną: ckliwą historyjkę miłosną przeoraną niespełnionymi ambicjami młodego niewolnika. Wychodząc z kina, miałem jednak wrażenie, że obraz tak na dobrą sprawę opowiadał nam losy konia, który w porę wyczuł katastrofę i jako jedyny zdołał się ocalić z pożogi. Choć film Paula W.S. Andersona nie należy do najbardziej błyskotliwych w gatunku i co rusz grzeszy nadętym tonem, to jednak spędzonego przy nim czasu nie uważam za totalnie zmarnowany. Plan solidnego rozerwania się został zrealizowany w 75 procentach, a pomocne okazały się dwa kinowe klasyki: kubeł popcornu i słuszny litraż coli.
Cieszy fakt, że nawet najgłośniej trzeszczący między zębami popcorn nie był w stanie odwrócić mojej uwagi od wybijającej się z tła oprawy muzycznej. I zanim wylejecie na mnie gar pomyj za wychwalanie tego mainstreamowego potworka, zwróćmy uwagę na jedno. Rzewny film Andersona, mimo że osadzony na tle historycznym, to czysty produkt popkultury, zresztą bardzo silnie nawiązujący do kultowego obrazu Ridleya Scotta pt. Gladiator. Przysłuchując się oprawie muzycznej, nie sposób nie zauważyć, jakie partytury umieszczono w temp tracku. Pójście w stronę zimmerowych anthemów i rytmicznej muzyki akcji w stylu RCP nie wyszło wcale Shorterowi na złe. I choć twórca o większej dozie ambicji (jak Gabriel Yared) odpowiedziałby świetną tematyką z jeszcze lepszymi orkiestracjami, to w połączeniu z dziejącymi się na ekranie banałami budziłby tylko irytację. Shorter nie rozmienia się na drobne w ilustrowaniu Pompejów. Pierwsza godzina właściwie mija nam bez większych emocji pod znakiem subtelnej tylko oprawy. Prawdziwa uczta zaczyna się dopiero wtedy, gdy główny bohater wkracza na arenę, by walczyć o swoje życie. Przeplatające się z tym wątki katastroficzne uwalniają cały potencjał aparatu wykonawczego i od tego momentu muzyka akcji staje się praktycznie pełnowartościowym ekwiwalentem świetnej strony wizualnej filmu Andersona.
Wydany nakładem Milan Records album soundtrackowy stosunkowo dobrze oddaje te emocje. Krótka, niespełna 45-minutowa forma prezentacji pozwala cieszyć się niczym nieskrępowaną, choć zdecydowanie wtórną rozrywką. Na tapetę wzięto całą gamę pokutujących w Hollywood standardów, a ich ojcem chrzestnym, jak nietrudno się domyślić, jest Hans Zimmer. Choć otwierający krążek tytułowy "Pompeii" (w filmie jako ilustracja napisów końcowych) bardziej przypomina wspomnianego wyżej Yareda z odrzuconej Troi, dalsza część albumu zdecydowanie pochyla się w kierunku tworów takich, jak Gladiator czy Król Artur. Świadczy już o tym temat głównego bohatera – heroiczna fanfara otwierająca film, a słyszana na płycie w utworze "Home". Poprzedzający go "Slaughter" także żywo kojarzy się z warsztatem Zimmera, a to dzięki etnicznym wokalizom osadzonym na syntetycznym i mrocznym underscore. Te solowe wejścia powrócą jeszcze pod koniec albumu, a dokładniej: w muzycznych interpretacjach dramatu rozgrywającego się na ulicach Pompejów.
Trochę więcej ciepła niesie za sobą temat tytułowego miasta, w którym rozgrywa się akcja. Utworom takim jak "Streets of Pompeii" nie można odmówić pewnego uroku, choć do złudzenia przypominają analogiczne twory z Królestwa Niebieskiego Gregsona-Williamsa. Co ciekawe, owe podobieństwa zachodzą nie tylko na płaszczyźnie instrumentalnej, ale i tematycznej wraz z całą jej liryczną otoczką. Po raz kolejny jak na dłoni widać, jakie kompozycje umieszczono w temp tracku.
Prawdziwe emocje zaczynają się wraz utworem "Celtic Rebellion", który spokojnie nazwać można highlightem tej płyty. Koneserzy wytrawnych orkiestracji nazwaliby ten sześciominutowy fragment akcji jednym wielkim łomotem i wcale bym się na to stwierdzenie nie obraził. Nie zmienia to jednak faktu, że orkiestrowo-chóralnego miszmaszu słucha się wybornie, zwłaszcza gdy wchodzi heroiczna fanfara głównego bohatera. Nieco więcej fermentu wprowadza "The Mountain", który muzycznie rozpoczyna dramatyczną w skutkach erupcję wulkanu. Podniosłe frazy przemieszane z niespokojnymi smykami i krzyczanymi partiami chóralnymi ścielą grunt pod spektakularne wizualizacje CGI. Dalsza część płyty to już standardowe utwory akcji, gdzie Clinton Shorter ordynarnie powiela schematy zarysowane przez Hansa Zimmera. Świadczą o tym "przylepione" do smyków i dęciaków partie chóralne przypominające swoim brzmieniem i miksem elektroniczne sample. Nie obyło się oczywiście bez progresji akordowych na bas i dęciaki, które sztucznie podbijają epicki wymiar ścieżki dźwiękowej.
Ale i ten festiwal szybko powszedniejącej akcji okraszony został kilkoma miłymi dla ucha utworami o charakterze lirycznym. Gruntem, na którym wzrastają, jest wątek miłosny pomiędzy Milo a Cassią. Słuchając ścieżki dźwiękowej do Pompejów, warto przede wszystkim skupić uwagę na utworach "The End of the World" i "I Won't Leave You". Choć w filmie towarzyszą one cukierkowatym scenom zwierzeń bohaterów na tle płonącego miasta, na płycie wypadają całkiem fajnie – szczególnie ten drugi, opatrzony wokalizami. Płytę zamyka patetyczne "Praying for Help", towarzyszące plenerowym zdjęciom pochłanianego przez lawę i ogień miasta.
Mimo że Pompeje nie grzeszy ambicją, jest to praca, do której zapewne jeszcze niejednokrotnie powrócę. Czemu? Przede wszystkim dlatego, że zarysowane tam łatwo wpadające w ucho tematy i nadająca na uniwersalnych falach muzyczna akcja to nic innego jak czysta rozrywka. Nie przeszkadza nawet fakt, że tworzona jest ona w najprostszym z mainstreamowych nurtów i niejednokrotnie cytuje prace Hansa Zimmera lub jego kolegów ze studia w Santa Monica. Co zaś się tyczy samego Shortera - niestety nie widać, by rozwijał swój warsztat i szukał własnego brzmienia. Może na krótką metę przyniesie mu to kilka większych projektów, ale w dłuższej perspektywie czasu nie wróżę mu wielkiej kariery. W Hollywood może być tylko jeden Hans Zimmer, a on dobrze wie, jak rozprawiać się z konkurencją.