John Debney jest idealnym przykładem kompozytora, który funkcjonuje w branży filmowej kosztem własnej tożsamości muzycznej. Co to oznacza? Ano mniej więcej to, że nie przywiązuje większej wagi do kreowania swojego unikatowego języka stylistycznego, nie przejawia większych skłonności do specjalizowania się w danym subgatunku, tylko chwyta wszystkie projekty jak leci, ilustrując je w duchu miłościwie panującego nam mainstreamu. Trzeba przyznać, że takie podejście ma swoje dobre strony. Na pewno ludzie tacy jak Debney nie mogą narzekać na brak pracy. Wiąże się to z oczywistym stałym dopływem gotówki i rozbudowywaniem swojego zaplecza technicznego poprzez ciągłe poszerzanie horyzontów. Dla producentów i reżysera jest to również pewnego rodzaju wygoda i gwarancja spokoju ducha, że w jakim kierunku nie pójdą, Debney zawsze sięgnie po najbardziej optymalny język stylistyczny. Sztampowość tych tworów odbija się jednak czkawką na wszystkich odbiorcach oczekujących po muzyce filmowej autonomiczności i kreatywności. Ostatnie lata pokazały, że w filmografii Debneya próżno szukać projektów zdolnych zagościć w świadomości odbiorcy na dłużej. Jednym z takowych jest między innymi ścieżka dźwiękowa do telewizyjnego miniserialu Bonnie & Clyde.

Dwuczęściowy owoc współpracy Sony Pictures i History Channel to kolejne już przywołanie na ekrany historii słynnej pary amerykańskich przestępców z lat trzydziestych minionego wieku. Widowisko Bruce'a Beresforda w dosyć luźny sposób przedstawia zawiłe losy Bonnie Parker i Clyde'a Barrowa, nie narażając widza nawet na chwilę znudzenia. Niewątpliwie przyczyniły się do tego ciekawe kreacje aktorskie i idący z duchem czasu, dynamiczny montaż, sprawiający, że serial Beresforda postawiłbym na wyższej półce niż produkcje pokroju "Gangster Squad". Trochę większą klasą i wyczuciem wykazuje się również ścieżka dźwiękowa, którą na potrzeby Bonnie & Clyde skomponował John Debney.

Jak już wspomniałem wyżej, kompozytor ten świetnie radzi sobie z wykorzystywaniem gatunkowych standardów. Nie inaczej było i tym razem. Debney wziął na tapetę kojarzące się z tamtym okresem bigbandowe wariacje, wyniósł je na poletko muzyki country, przyprawiając to wszystko dynamizującymi akcję subtelnymi samplami. Mimo to ścieżka dźwiękowa jest tylko wiernym kompanem dziejących się na ekranie wydarzeń. Pojawia się dokładnie tam, gdzie zaistnieć powinna (a czasami nawet odczuwa się jej brak), ale nie ma ambicji, by walczyć o większą atencję odbiorcy. Biorąc pod uwagę specyfikę gatunku - nie byłoby to łatwe. Z pewnością sprawie przysłużyłby się większy aparat wykonawczy i jakiś zapadający w pamięć temat przewodni. Niestety Debney zbyt mocno skupia się na aspekcie funkcjonalnym, co sprawia, że pod koniec seansu czujemy się, jakbyśmy po raz kolejny słuchali tego samego. Jeżeli już samo doświadczenie filmowe pozostawia po sobie tak mieszane uczucia, to z jaką monotonią przyjdzie się mierzyć słuchaczowi soundtracku?

Wydający go ludzie z La-La Land Records poniekąd rozwiązali ten problem, przygotowując zgrabnie zmontowaną 60-minutową prezentację. Ale nawet i w tak okrojonej formie muzyka Debneya stanowi poważne wyzwanie dla słuchacza nastawionego na różnorodną "ilustrację dźwiękową". Właśnie owa monochromatyczność i brak wyraźnie zarysowanej linii tematycznej wpływają na znaczne pogorszenie odbioru. Jakby tego było mało, część utworów nie ma nawet cienia szansy powalczyć o naszą uwagę. Rodzące się w trakcie słuchania wątpliwości rozwieje dopiero kontekst filmowy, gdzie okazuje się, że owa pozornie pozbawiona charyzmy sekwencja stanowi idealne tło do licznych scen pościgów i innych dramatycznych wydarzeń. Sztandarowym przykładem niech będzie czołówka tego miniserialu. Odbierana bez doświadczenia wizualnego wydaje się co najmniej dziwna i niepasująca do tematyki podejmowanej przez filmowców. Elektronika? Zimmerowskie perkusje? Kto by się ich tam spodziewał?! Podejmowaną przez Debneya stylistykę legitymizują dopiero krótkie ujęcia prezentujące wycinki z prasy oraz przebłyski archiwalnych zdjęć dynamizowane szybkimi cięciami. Co ciekawe, później kompozytor nie powraca już do tak współczesnych form muzycznego wyrazu. Dalsza część ścieżki zdecydowanie podąża z duchem czasów, w których rozgrywa się akcja filmu.

Między innymi z tego powodu album wypełniony jest różnego rodzaju utworami stylizowanymi na bigbandową, jazzową improwizację. Nie ma większego znaczenia, czy w miniserialu funkcjonuje to jako materiał źródłowy, czy też jako element ilustracji - jest go po prostu pełno. I wszystko byłoby w porządku, gdyby w tym nurcie zachowana została większość ścieżki dźwiękowej. Niestety tak nie jest. Do wspomnianych wyżej dochodzą również elementy country z banjo i fiddlami na czele oraz tradycyjna hollywoodzka liryka, czyli rozciągłe, melancholijne frazy z solowym fortepianem na czele. To samo zresztą tyczy się utworów mających na celu budowanie napięcia. Nie bez powodu nasza wyobraźnia powędruje ku podobnym tworom Thomasa Newmana. Czemu więc wspomniałem na początku tego tekstu o monochromatyczności? Chyba dlatego, że w wykonaniu Debneya jest to odtwarzanie trzech z góry przyjętych schematów. Kompozytor rzadko kiedy pozwala sobie na swobodne interpretowanie podejmowanych form. Wszystko to sprawia, że cała ilustracja zlewa nam się w jeden trudny do przebrnięcia monolit, napisany dosyć mechanicznie i bez większej finezji.

Ale nawet i na tym bezdrożu znajdziemy ścieżkę, którą warto odkryć i nią podążać. Najbardziej w pamięć zapadają sceny, w których na tapetę brany jest wątek miłosny pomiędzy tytułowymi bohaterami. To właśnie tutaj najczęściej do głosu dochodzi wspominana liryka – wyważona, wprowadzająca dużo spokoju, ale też nie powalająca nietuzinkową treścią. Aż szkoda, że Debney nie pokusił się o jakiś wyrazisty temat, który wycisnąłby jeszcze więcej dramaturgii z i tak pogmatwanych losów Bonnie i Clyde'a. Tym bardziej że sporą część scen o takim zabarwieniu zdobi... cisza. Temat uganiającego się za przestępcami Franka Hamera również nie odzwierciedla twardego charakteru stróża prawa.

Płytę kończy alternatywna wersja tematu przewodniego – ukierunkowana na bardziej tradycyjne instrumentarium. W moim odczuciu prezentuje się ona odrobinę lepiej niż temat, który ostatecznie znalazł się w serialu.

Pomimo wielu skrajności, jakimi charakteryzuje się ta ścieżka dźwiękowa, nie mógłbym powiedzieć, że jest ona zła jako ilustracja muzyczna. Swoje podstawowe funkcje z pewnością spełnia, ale daleko jej do miana przebojowego tworu zdolnego zainteresować potencjalnego odbiorcę. Z tego też tytułu polecałbym w pierwszej kolejności sięgnąć po miniserial Beresforda, a decyzję zakupu samego soundtracku gruntownie przemyśleć.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj