Kiedy rozmowa schodzi na temat Moby’ego, nie mogę nie powtórzyć obowiązkowej anegdoty:
— A wiesz, skąd ta jego ksywka?
— No skąd? — znudzony głos, bo pewnie słyszy to ode mnie któryś raz…
— Gość jest dziedzicem autora Moby Dicka! No wiesz, Moby Dick, ten wieloryb… To jest w Stanach jak religia, jak u nas Pan Tadeusz. Każde dziecko zna na pamięć, a gość jest potomkiem autora, Hermana Melville’a.
— Musi kosić niezłą kasę za tantiemy.
Żyłem tym przeświadczeniem, dopóki nie przeczytałem Porcelain. Moby napisał książkę na najciekawszy możliwy temat, czyli o sobie. Nazwał ją tak, jak jeden ze swoich najpopularniejszych singli. Kawałek był stonowany i eteryczny. Nie jestem pewien, czy te same przymioty, którymi nieudolnie próbuję go scharakteryzować, zachęciłyby kogokolwiek do lektury książki pod tym samym tytułem. Na szczęście nie muszę ich używać, bo w Porcelain Moby dał się poznać jako fantastyczny narrator, pełen ironicznego humoru i dystansu, ale szalenie wrażliwy i skupiony nie tyle na wydarzeniach, co na emocjach, które się z nimi wiązały. Z zabawnej, czasami obleśnej anegdoty przechodzi do jakiejś lirycznej impresji. W żadnym momencie nie traci integralności, prowadzi dialog i opowiada swoją historię.
To takie muzyczne „od zera do bohatera”, idealna kanwa do filmu, który prawdopodobnie kiedyś powstanie, bo to zbyt dobra opowieść, żeby nie została sfilmowana. Wbrew moim śmiałym spekulacjom, że oto artysta pławi się w swoim rodzinnym dziedzictwie, Moby klepał swojego czasu konkretną biedę, squotował bez łazienki czy nawet bieżącej wody, targał swoje płyty na deskorolce, żeby puszczać je na didżejce, zarabiał pieniądze, które nawet mnie, dziennikarza, wprawiają w konsternację.
Nie zabrakło licznych opisów procesu twórczego, ale Moby stara się to opisać w przystępnej formie. Dzięki temu doskonale wiemy, jak się czuł i co przeżywał komponując dany utwór. Moby nie napisał sobie laurki, z rozbrajającą szczerością przyznaje się do swoich mało obiecujących początków, dalszych porażek i wpadek.
Jak na lewicującego weganina, o tak niepozornym wyglądzie, Moby wiódł życie rasowego rockandrollowca, pełne alkoholu, przygodnego seksu oraz imprezowych ekscesów. Narracja jest surowa, nie chowa mocnych tematów pod kołderką lekkich metafor. Wprawdzie Moby pozmieniał parę nazwisk i okoliczności, w trosce o dobro opisywanych postaci, ale poza tym wali prosto z mostu i przyznaje się do najbardziej srogich ekscesów, jakie przyszłyby czytelnikowi do głowy. Pełno tu wszelkiego rodzaju ludzkich wydzielin, zapachu, nowojorskiego brudu, obskurnych hoteli, naćpanych prostytutek i jeszcze bardziej naćpanych muzyków i ich agentów. Nie brakuje anegdot z udziałem gwiazd — od muzyków Prodigy i Viggo Mortensena po Roberta Downeya Jr, Madonnę czy największego Davida Bowie. To nieprzeciętna okazja, żeby spojrzeć na te postacie i całą kulturę popularną z nowej, obezwładniającej perspektywy.
Nie potrafię pisać i myśleć o tej biografii bez superlatyw. Moby w zupełności dowiódł swojego legendarnego dziedzictwa i objawił swój kolejny talent z niekończącej się chyba listy. Historia urywa się w momencie, który ma sens i zamyka całość w klamrę, ale buduje ogromny niedosyt. Tym lepiej, że na amerykańskim rynku pojawiła się kontynuacja, opisujące perypetie Moby’ego z lat dwutysięcznych. Książka już teraz wzbudziła ogromne kontrowersje, a to ze względu na znajdujący się w niej opis relacji Moby’ego z Natalie Portman. Ze zniecierpliwieniem czekam na kontynuację, a tymczasem z czystym sumieniem polecam lekturę Porcelain. Dla każdego sympatyka jego twórczości to lektura obowiązkowa, pozostali tak czy siak powinni spędzić przy niej miły czas.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj