Potwór z bagien autorstwa Scotta Snydera to próba zmierzenia się z mitologią jednej z najciekawszych postaci uniwersum DC. Czy i tym razem ta próba się powiodła?
Alan Moore w swojej słynnej
Sadze o Potworze z Bagien przekazał czytelnikom właściwie wszystko, co można powiedzieć o Swamp Thingu, w dodatku kapitalnie pogłębiając odbiór postaci. Patrząc z tej perspektywy, każdy twórca biorący na warsztat bohatera DC będzie musiał zmierzyć się z legendą poprzednika. Nie inaczej rzecz ma się w przypadku
Scotta Snydera, który w ramach Nowego DC Comics postanowił dopisać kolejny rozdział do mitologii Potwora z bagien. Trzeba w tym miejscu z pełną mocą podkreślić, że mamy tu do czynienia ze scenarzystą, który w trakcie tego samego cyklu wydawniczego naprawdę dobrze radził sobie z kreowaniem świata Batmana. Jeśli uwzględnimy wiele pochwał ze strony amerykańskich krytyków i wypuszczenie tomu na polskim rynku w prestiżowej linii DC Deluxe, rodzimi odbiorcy mogli w ciemno zakładać, że nowy
Potwór z bagien jest dziełem nie tylko istotnym dla uniwersum komiksowego giganta, ale i znakomicie wypadającym w materii fabularnej. Przypada mi rola posłańca burzy, który musi ostudzić Wasz entuzjazm: opowieść Snydera nie jest albumem, który przypadnie do gustu wszystkim czytelnikom. Sprawdza się ona w każdym kameralno-intymnym elemencie historii, jednak szwankuje tam, gdzie twórcza wrażliwość ustępuje miejsca superbohaterskiej jatce.
Od zarania dziejów jedną z fundamentalnych zasad rządzących uniwersum DC była równowaga trzech sił: uosabiającej roślinność Zieleni, odnoszącej się do zwierzęcej potęgi Czerwieni i wieszczącej śmierć Zgnilizny – ta ostatnia nieustannie dąży do ostatecznego triumfu nad dwiema pozostałymi. Zieleń z kolei robi, co może, aby przetrwać, wybierając w każdym pokoleniu swego awatara-obrońcę. Problemy zaczynają się w momencie, gdy aktualny protektor roślinności, Alec Holland, odrzuca przypisaną mu funkcję, stopniowo wykazując narastającą niechęć do stania na straży nakreślonego przed wiekami porządku. W konsekwencji tych wydarzeń Zgnilizna opanowuje coraz większe terytorium, a jej definitywne zwycięstwo wydaje się bliższe niż kiedykolwiek wcześniej. Kluczem do przywrócenia balansu wydaje się postać prawdziwej protagonistki tej opowieści, Abigail Arcane, która musi jednocześnie zmagać się z mrocznymi tajemnicami swojej rodziny. To jednak zaledwie fabularny wstęp do liczącego przeszło 500 stron tomu, który próbuje zgrabnie połączyć ducha twórczości Moore'a ze współczesnym podejściem do herosów.
Swoiste zszywanie dwóch perspektyw najlepiej wychodzi Snyderowi w momentach, w których skupia się on na emocjach poszczególnych bohaterów - jestem niemal przekonany, że intymny wymiar historii udzieli się i uwiedzie przynajmniej część z odbiorców. Scenarzysta sprawnie ogrywa również charakterystyczną dla Swamp Thinga konwencję grozy, systematycznie otulając nią coraz to nowsze postacie z członkami Ligi Sprawiedliwości, Poison Ivy czy Animal Manem na czele. Tym bardziej smuci fakt, że gdy autor dochodzi do etapu ekspozycji kreślenia większych niż życie bojów, to te co prawda ujmują rozmachem, ale i odstręczają ich zupełnie nienaturalnym rozciągnięciem na kartach komiksu. Im bliżej finału, tym częściej w fabularne zabiegi Snydera wkrada się brak twórczej konsekwencji – czasami scenarzysta mówi czytelnikom za dużo, by chwilę później być na tym samym polu zbyt oszczędnym. Koniec końców autor broni się jednak atmosferą, którą roztoczył nad swoją opowieścią właściwie od jej początku aż do końca. To walor trudny do jednoznacznej klasyfikacji czy stosownego opisania, jakby chciał wymykać się odbiorcy, ogniskując się gdzieś w ramach pozazmysłowego doświadczenia. Jedni powiedzą, że to tylko przypadek. Inni z kolei, że magia komiksów w czystej postaci.
Lepiej radzi sobie odpowiedzialny za warstwę wizualną
Yanick Paquette, który umiejętnie realizuje zrodzone w jego głowie pomysły. Znakomicie prezentuje się zwłaszcza odświeżony wygląd tytułowego bohatera, ale i kapitalna równowaga pomiędzy ekspozycją rozkwieconego świata a jego dojmującą, wyzutą z roślinności wersją. Trzeba też docenić sposób, w jaki rysownik operuje perspektywą czy dzieli poszczególne kadry, za każdym razem pamiętając, by dany zabieg komponował się z poetyką horroru. To właśnie dlatego ilekroć na planszach pojawia się Zgnilizna, Paquette dwoi się i troi, by wraz z nią do oczu czytelnika trafiła jeszcze jedna przebitka z celowo przerysowanej brzydoty.
Potwór z bagien w interpretacji Scotta Snydera nie jest wiekopomnym dziełem, którego uniwersalność przekazu będzie wpływać na kolejne pokolenia odbiorców – idę o zakład, że próbę czasu lepiej przetrwa stworzona znacznie wcześniej przez Alana Moore'a opowieść o tym samym bohaterze. Nie zmienia to jednak faktu, że polscy fani komiksów mają stosunkowo mało okazji do spotkań z tak bezgranicznie intrygującą postacią, jaką jest Swamp Thing, dlatego wizja Snydera siłą rzeczy może okazać się dla nich ważnym punktem na superbohaterskiej mapie. To przecież kolejny dowód na to, że mitologia poszczególnych herosów musi być nieustannie aktualizowana, by legenda nigdy nie miała końca. Przy okazji zaś
Powtór z bagien zaświadcza, że okres Nowego DC Comics nie był tak straszny, jak niektórzy chcą to przedstawić.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h