Przede wszystkim wielkie brawa dla twórców za świetne zaznaczenie, że mamy do czynienia z odcinkiem jubileuszowym. Już od pierwszej sceny, kiedy widzimy deskę rozdzielczą samochodu, a na liczniku pokazuje się "stówa", wiemy, że nie jest to przypadek. Potem jest już tylko lepiej.
Sam epizod nie oferuje za wiele wątków pobocznych. Właściwie najważniejsze są trzy: kwestia spadku dla Alicii, przyjęcie, które organizuje Florrick/Agos, oraz oczywiście polowanie Kalindy na Damiana Boyle'a. Irlandczyk na dobre zadomowił się w ekipie L.G i ani myśli się zmieniać. Kalinda zaś postawiła sobie za cel dowiedzieć się o nim jak najwięcej. Ich zabawa w kotka i myszkę jest ciekawą odskocznią od motywu przewodniego epizodu.
Wątkiem głównym zaś jest domniemany spadek Alicii. Jeden z jej najbardziej upierdliwych, a jednocześnie najbardziej oddanych klientów (nie, nie chodzi o Sweneya) zmarł. W spadku wpisał właśnie panią Florrick, która może odziedziczyć pokaźną sumkę. Dokładnie to 12 milionów dolarów. Na jej nieszczęście zapis kwestionuje żona milionera (nie ma co się dziwić - wszak chodzi o kasę!), a jej prawnikami są... Will i Damian. Zaczyna się więc zabawa, w której dochodzi do sporej ilości słownych przepychanek - każda ze stron chce postawić na swoim. Do tego dochodzą rzeczy najważniejsze: stosunek Willa do Alicii, ich wzajemne uczucie, żale i chęć pójścia naprzód. Twórcy ładnie wpletli w historię krótkie podsumowanie ich związku oraz nawiązania do poprzednich sezonów. Widać, że para ta ma do siebie wzajemny żal. Szczególnie zdradzony czuje się Gardner, co doskonale ukazano w świetniej scenie rozpisywania agendy przesłuchania oraz jego wyobrażeń na temat tego, jak to przesłuchiwanie przebiega. Zbliżenia na twarz, emocje i bitwa na słowa to techniczny majstersztyk.
[video-browser playlist="633725" suggest=""]
Nie mniej emocjonująca jest wspomniana już rozgrywka pomiędzy Kalindą a Damianem. Urok osobisty nowego nabytku L.G jest bezsprzeczny, co widać po reakcji policjantki na śledczą Willa i Diane. Prawnik niewątpliwie coś ukrywa, a Kalinda w końcu dopnie swego i odkryje, co jest na rzeczy. Dobrze, że taka postać pojawiła się w serialu, bo nadaje mu charakteru. Zresztą co tu kryć - Żona idealna zawsze obfitowała w dobrze rozpisanych bohaterów. Każdy jest inny, praktycznie nie ma postaci miałkich i nijakich.
Ostatnią rewelacją jest jednak przyjęcie, które organizuje Florrick/Agos. Wykorzystanie postaci gubernatora do ściągnięcia gości to klasyczny motyw, ale inaczej tego nie dało się rozegrać. Cary dobrze wie, że tylko to ma sens i tylko w ten sposób uda się rozpromować firmę. Pojawienie się na przyjęciu Jackie, matki Alicii oraz Petera, to świetny moment na ukazanie humoru sytuacyjnego i farsy. Eli bojący się o wizerunek Petera (co jest równoznaczne z posadą) i lawirujący pomiędzy jedną stroną a drugą, to mocniejsze fragmenty odcinka. Najlepsza są dwa momenty: kiedy Eli cieszy się, że na przyjęciu nie pojawi się sławetny żonobójca, czyli Sweney, potem zaś jego reakcja na widok Bishopa. Drugim momentem jest jeden z lepszych cliffhangerów, czyli... imię dziecka dla nowej szefowej rady etyki Petera. Od dawna zastanawiałem się, skąd pomysł na ciążę, który pojawił się niemal znikąd. Teraz już wiem. Ciekaw jestem, czy to blef, czy zamierzony efekt. Niewątpliwie może być ciekawie!
Dziesiąty odcinek Żony idealnej potwierdza to, co wiadomo od dawna: mamy do czynienia z jednym z najlepszych seriali dramatycznych w telewizji. Doskonała obsada, świetne postacie, bardzo dobrze rozpisane dialogi i ciekawy, spójny, pomysłowy scenariusz. Mimo że to już 100 odcinków i 5 sezonów na karku, twórcy wciąż mają pomysły na dalszy ciąg. Wielkie ukłony w stronę scenarzystów i krótki okrzyk: "Czekam na więcej!".