Branża filmowa w Stanach Zjednoczonych nie ma żadnych granic, jeśli chodzi o powroty i granie na nostalgii, a ponieważ trafiła się dobra okazja, to trzeba było przypomnieć wszystkim klasyczną serię Power Rangers z lat 90. Power Rangers: Once & Always to trwająca mniej niż godzinę filmowa przygoda, która ma w sobie tyle kiczu i głupkowatych momentów, ile tylko jest w stanie udźwignąć. Czy spełnia jednak swoją rolę? Czy udaje się przywołać wspomnienia o weekendowych porankach i oglądaniu Power Rangers na małych ekranach telewizorów? Tak i nie. Zobaczenie znowu na ekranie Davida Yosta jako Billy'ego, Waltera Jonesa w roli Zacka (a to był zawsze mój ulubiony Ranger) czy Steve'a Cardenasa i Catherine Sutherland w kostiumach odpowiednio czerwonego wojownika i różowej wojowniczki, to coś, co w sposób udany gra na szczerych nutach nostalgicznej pieśni. Problem w tym, że cała reszta oprawy ma sporo niedociągnięć i nie chodzi tutaj wcale o efekty specjalne, bo te są uroczo okropne (tak jak być powinno). Irytowały mnie jednak niczym drzazga w oku schludne, syntetyczne wnętrza, którym brakowało ziarna i czegoś, co wskazywałoby na nadgryzienie lokacji zębem czasu. Nawet kostiumy Rangersów wypadają gorzej niż w oryginalnej Super Sentai z lat 70. (pamiętamy, że to z tej produkcji Amerykańscy twórcy montowali swoją produkcję, wykorzystując nakręcone w oryginale materiały z kolorowymi wojownikami mocy), a wyczekiwana walka Zorda może cieszyć w początkowej fazie rozmachem, bo oto staje on do walki na powierzchni Księżyca, ale zdecydowano się niestety na pokaz efektów CGI. Przy takim budżecie to nie mogło wyglądać dobrze i szkoda, że zrezygnowano z wciśnięcia aktora w kostium wielkiego mecha.
materiały prasowe
Akcja Power Rangers: Once & Always pędzi na łeb na szyję, ale to dobrze, bo dzięki temu udaje się ukryć urocze aktorstwo głównych postaci. Jednocześnie postarano się w całość wpleść emocjonalny wątek z pożegnaniem Trini Kwan, a zatem wcielającej się w jej rolę w oryginale Thùy Trang. Aktorka zmarła młodo w wypadku w 2001 roku i na pewno dla wieloletnich fanów tej serii był to poruszający hołd. Tym bardziej, że dziedzictwo postanowiono kontynuować za sprawą wymyślonej na potrzeby tej produkcji córki Trini, co jest dość znamienne dla całej serii – siła młodości napędza wydarzenia, bo też nie jest przypadkiem, że 30 lat temu Zordon zdecydował się zwerbować do walki z Ritą Odrazą właśnie młodzież ze szkoły średniej. Nostalgia pozwala wiele wybaczyć, a uśmiech pojawiał się przy kilku naprawdę kreatywnie pomyślanych momentach przepełnionych kiczem. Jak w scenie, gdy Minh Kwan w swojej gałce ocznej ma przebłyski z młodości swojej mamy lub w scenie, gdy rozjeżdża Kitowców automobilem niebieskiego Rangera. Jednocześnie trzeba z przykrością zauważyć, że pod wieloma względami nie udało się tej nostalgii wykorzystać i mimo smaczków nawiązujących do Mięśniaka i Czachy czy fragmentów pamiętnych ścieżek muzycznych, brakowało czegoś więcej. Na szczęście z przyjemnością można znowu posłuchać głosu Barbary Goodson w roli Rity i pooglądać kopanie glinianych tyłków Kitowców, którzy znowu mogli wydobyć z siebie swoje charakterystyczne "Woblolboloooloo woblowoblo!". Konwencja i schematyczność typowa dla serii Power Rangers ostatecznie jednak wybrzmiewa i chociaż osobiście wymarzyłbym sobie lepszą laurkę dla oryginalnej serii, to jednak cieszę się z tego, co dostaliśmy. Nie patrzcie na ocenę wystawioną u góry strony, bo Power Rangers: Once & Always spokojnie może dostać dziesięć kryształów mocy na dziesięć. Pod warunkiem oczywiście, że usiądziecie do oglądania z osobami również pamiętającymi oryginalny serial i wspólnie będziecie się śmiać z tego, jak te wszystkie absurdalne motywy wydawały się kiedyś być śmiertelnie poważne.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj