Zanim film X-Men: Pierwsza klasa trafił do kin, wieszczono mu spektakularną klapę. Liczne problemy podczas produkcji w połączeniu z kiepską kampanią promocyjną tylko potwierdzały obawy. Niesłusznie. Obraz w reżyserii Matthew Vaughna okazał się sporym przebojem i jednym z najlepszych filmów o mutantach z komiksów Marvela. Znakomite role Michaela Fassbendera (Erik Lehnsherr/przyszły Magneto) i Jamesa McAvoya (młody Charles Xavier) oraz skomplikowane relacje psychologiczne pomiędzy nimi okazały się być kluczem do sukcesu, zaś całość przypadła do gustu nie tylko miłośnikom ekranizacji komiksów o superbohaterach. Fakt - ortodoksyjni fani X-Menów i poprzedniej trylogii czuli się nieco zmieszani pewnymi zmianami dokonanymi przez scenarzystów względem kanonu, jednak mimo tego Pierwsza klasa zbierała pochlebne recenzje.
W kontynuacji zatytułowanej X-Men: Przeszłość, która nadejdzie Bryan Singer zebrał część obsady z poprzedniej trylogii (w filmie pojawiają się między innymi: Patrick Stewart, Ian McKellen, Hugh Jackman, Halle Berry). Aktorzy ci być może nie mają zbyt wielu scen dla siebie (z wyjątkiem Jackmana), ale jednak ich występ jest niewątpliwie miłym ukłonem w stronę fanów.
A sam początek robi spore wrażenie i wrzuca widza na głęboką wodę - X-Meni, ścigani przez Sentinelów (w polskim tłumaczeniu to... Strażnicy), zmuszeni są do rozpaczliwej walki o przetrwanie w postapokaliptycznej rzeczywistości. Sceny walk robią olbrzymie wrażenie (to chyba najpiękniejsze batalie z udziałem mutantów, jakie dane nam było widzieć) - pioruny, przenikanie przez wymiary, zianie ogniem... Można by wymieniać kolejne bajery serwowane przez speców od efektów specjalnych, ale co najważniejsze - ujęcia te nie są chaotyczne, jak to bywało chociażby w produkcjach Disneya/Marvela.
Ale gdy trafiamy do lat 70. XX wieku wraz z Loganem, który ma zmienić bieg historii, scenariusz niebezpiecznie się rozmywa. Ponownie mamy tutaj wszystkie akcenty, które zachwyciły widzów w poprzedniej części - ciekawe umiejscowienie akcji z masą odniesień do aktualnych wydarzeń politycznych (nie mogło zabraknąć teorii spiskowej związanej ze śmiercią prezydenta JFK), umiejętne połączenie starych bohaterów z nowymi, chemię (ciut mniejszą, ale wciąż obecną) pomiędzy młodym Profesorem X a Magneto (znakomity Michael Fassbender) czy też w końcu znakomitą rolę Tyriona... Pardon! Petera Dinklage'a! To wszystko fajnie ze sobą współgra.
I mogłoby się wydawać, że podróże w czasie staną się olbrzymim polem do manewru dla scenarzysty. Tak jednak nie jest - fabuła i cała intryga jest strasznie naiwna, wręcz prostolinijna i brak jej pazura. Bohaterowie postępują w większości przypadków zbyt schematycznie i nazbyt irracjonalnie. Momentami również za dużo tutaj deus ex machiny i przesadzonego patosu. Już w Pierwszej klasie było poważnie, ale kilka one-linerów (jak chociażby słynna scena z Wolverine'em) skutecznie rozładowywało napięcie, dzięki czemu łatwo można było znaleźć złoty środek. Tutaj zaś go brak.
Bryan Singer chciał mieć ciastko i zjeść ciastko. Zebrał imponującą obsadę, zrobił kawał dobrej roboty dla fanów w postaci karkołomnego połączenia poprzednich części z nowymi, jednak po drodze zapomniał o tym, że nie wystarczy potencjał i znakomici aktorzy. Gdyby tylko scenariusz nie był tak banalny...