Motyw z powrotem matki króla z wygnania jest najsłabszym elementem odcinka, bo by ta historia miała sens i mogła wywoływać emocje czy wzbudzać zainteresowanie, musi ona w jakimś stopniu zaskakiwać. Tylko jeśli w pierwszej scenie obok kobiety widzimy Simona Merrellsa, etatowego serialowego łotra, to reszta odcinka jest jedynie oczekiwaną formalnością. Pierwszym potwierdzeniem przewidywań jest zachowanie ochroniarza królowej-seniorki, który po zasadzce zabija ostatniego napastnika. Twórcy The Musketeers nawet nie próbują ukrywać faktu okropnej przewidywalności (albo po prostu tego nie potrafią).
Co prawda wszystko rozgrywa się zgodnie z oczekiwaniami, ale realizacyjnie ma to swoje momenty. Na spore uznanie zasługuje rozmowa kardynała z matką króla, gdy ta jest pewna zdobycia władzy. Dobrze pomyślana i nieźle poprowadzona szermierka słowna, w której oboje aktorów imponują charyzmą i solidnym rzemiosłem. W takich właśnie scenach Peter Capaldi błyszczy i potwierdza, że jest najjaśniejszym punktem tego serialu.
[video-browser playlist="634542" suggest=""]
Wątek dziecka i cała intryga z nim związana to pomysł sztampowy, ale ciekawie i intrygująco pokazany. Jest akcja, przygoda i na nudę narzekać nie możemy. Udaje się to wszystko pokazać umiejętnie, przez twórcy co nie rażą widza absurdami. Nie brak także humoru dzięki pani Bonacieux. Jest to najlepsza postać kobieca, która każdą swoją sceną zwiększa jakość serialu, wzbudza sympatię i dostarcza porcję śmiechu. Jej debiut w akcji również wygląda fantastycznie.
The Musketeers cierpi na brak kreatywności swoich twórców, gdyż nawet gdy opieramy się na gatunkowych schematach, trzeba umieć bawić się nimi i pokazać je tak, że rozrywka jest wyjątkowa. Tutaj pod tym względem nadal jest przeciętnie, ale tendencja zwyżkowa zostaje zachowana.