Kilka lat temu Steven Soderbergh odgrażał się, że kończy z reżyserią. Miłość do kina okazała się jednak silniejsza i po chwilowym przejściu do świata telewizji, twórca Seksu, kłamstw i kaset wideo powrócił do pełnych metraży. Amerykanin wciąż ma żyłkę prowokatora, wrażliwego na korporacyjny bullshit i żywe, ironiczne poczucie humoru. Ale można odnieść wrażenie, że za krótko myśli nad kolejnymi projektami. Debiutująca w Berlinie Niepoczytalna okazała się fiaskiem i przeszła bez echa. Pralnia, pokazywana premierowo w Wenecji, to projekt bardzo sprawny, ale do poziomu Traffic czy Erin Brockovich mu daleko. Po seansie szybko zapominamy o tym, co obejrzeliśmy. A szkoda, bo temat jest ważny. Film zainspirowała afera wokół tzw. „panamskich papierów”. Pralnia (w Polsce będzie można obejrzeć film już wkrótce na platformie Netflix) ma fenomenalną sekwencję otwarcia. Oto żądni fortuny prawnicy i eksperci od przekrętów, Jürgen Mossack i Ramón Fonseca, prowadzą widzów przez skomplikowaną historię pieniądza. Ubrani z garnitury, wyposażeni w martini z oliwką panowie tłumaczą genezę i rozwój koncepcji waluty, od czasów neandertalczyków, przez handel wymienny po współczesny klub, gdzie dolary fruwają nad parkietem, a wielkie biznesy przyklepuje się w kabinie z tancerką. Zarówno grający Mossacka Gary Oldman jak i Antonio Banderas w roli Fonseki są przezabawni, ale Brytyjczyk wspina się na wyżyny. Jego postać mówi angielskim z komicznie niemieckim akcentem o niemal komiksowym natężeniu. Ta rola to dodatkowy punkt w finalnej ocenie filmu. Tych dwóch mężczyzn będzie powracać przez cały film, by raz po raz rzucać światło na kolejne konflikty i zwroty akcji. Są oni bowiem właścicielami rozlicznych fikcyjnych firm-krzaków, założonych wyłącznie po to, by prać pieniądze i figurować na papierze. Karygodną, wykorzystującą luki prawne działalność takich firm naświetliła afera z 2016 roku, o której de facto opowiada film. Niełatwo nakręcić angażującą produkcję o finansowych nieuczciwościach. Dlatego Soderbergh przelewom i depozytom daje ludzką twarz. Jedną z osób, którym działalność wspomnianych finansistów zrobiła krzywdę, jest Ellen (Meryl Streep w wyjątkowo nietwarzowej krótkiej peruce „na polską emerytkę vel. baranka”). Amerykańską emerytkę poznajemy zaraz po spotkaniu z Fonseką i Mossackiem, gdy wraz z mężem (James Cromwell) i przyjaciółmi wybiera się na wycieczkę łodzią po jeziorze. W wyniku niespodziewanej tragedii pojazd się wywraca, wielu pasażerów, w tym ukochany Ellen, tonie. Właściciel biura wycieczkowego (David Schwimmer) jest zdruzgotany, chce jak najszybciej wypłacić poszkodowanym należne im pieniądze. Wtedy okazuje się, że jego ubezpieczenie… nie istnieje. Nie dość, że agent, u którego zawierał umowę, był oszustem, to jeszcze wybrana firma ubezpieczeniowa została wykupiona przez inną firmę, która to firma została wykupiona przez kolejna firmę, która to firma… Rozmyta odpowiedzialność czyni znalezienie winnego niemożliwym. Piramida zależności wydaje się nieskończona. Pewne jest tylko, że perspektyw na wypłatę uczciwie zabezpieczonych pieniędzy nie widać. Ellen nawet po śmierci męża nie przymiera głodem, ale jej tęsknota i wielkie poczucie niesprawiedliwości nie pozwolą kobiecie tej sprawy ot tak zostawić. Emerytka rozpoczyna śledztwo, które ma jej i bliskim wyjaśnić, dlaczego legalnie ubezpieczony przewoźnik nie ma możliwości wypłacenia odszkodowania. Tak Amerykanka trafia na ślad firmy Mossacka i Fonseki, specjalistów od unikania podatków i prania pieniędzy. Szczególną nisza, w której panowie są ekspertami, jest zakładanie fikcyjnych, prowadzonych przez „słupy”, spółek w rajach podatkowych. Jedna z nich to nabywca nabywcy nabywcy spółki, która pierwotnie ubezpieczała łódź. Kiedy na ekranie pojawia się Meryl Streep, intuicja zapala czerwoną, a raczej złotą, lampkę. Czyżby pora na aktorski koncert, którego finałem będzie Oscar? Nie tym razem. Wątek Ellen jest raczej drugoplanowy. Jedna z kilku historii, które są w Pralni równolegle przez Soderbergha prowadzone. Widz poznaje także pochodzącego z Afryki bogacza, który, złapany na gorącym uczynku, oferuje łapówkę własnej córce. Inny wątek śledzi losy sprytnego Brytyjczyka (Matthias Schoenaerts), pragnącego, ku własnej zgubie, szantażem wydusić jeszcze więcej pieniędzy od już oskubanej, skorumpowanej chińskiej przedsiębiorczyni. Wszystkie te historie na pewnym poziomie zderzają się z długo i starannie pompowaną przez Fonsekę i Mossacka finansową bańką. Niestety nie pomagają widzowi do końca zrozumieć, na czym dokładnie polegała natura sprokurowanego przez chciwych prawników przekrętu.
fot. Netflix
Soderbergh i jego współscenarzysta Scott Z. Burns deklarują, że swój scenariusz oparli na książce Secrecy World autorstwa Jake’a Bernsteina. Można jednak odnieść wrażenie, że przeskanowali ją w wielkim pośpiechu, nie do końca pojmując, co jest jej sednem. Pralnię ogląda się nieźle, rytm opowiadania jest raczej wartki, żarty częste i udane. Ale w gruncie rzeczy to zbiór anegdotek i gagów, a nie – zgodnie z oczekiwaniami - ambitna, czarna komedia o malwersacjach, które obnażyły ziejąca lukę w amerykańskim systemie prawnym. Afera panamska była w świecie finansów rewolucją, której konsekwencje na własnej skórze – i w portfelach – odczuli zwyczajni obywatele. Osób, w pozycji takiej jak filmowa Ellen, były tysiące. Dlatego historia, rekapitulowana na ekranie, ma nie tylko ogromne znaczenie, ale także rewolucyjny potencjał. Przekręty, o których opowiada Pralnia, są wycelowane w każdego w nas i każdemu powinno zależeć, by nigdy nie znalazł się w takim położeniu jak bohaterka Streep. Każdy z nas powinien pytać rząd, dlaczego na to pozwala, kto na tym zarabia. Każdy powinien ciągać po sądach winnych jego cierpienia. Po Pralni na narodowe zrywy raczej nie ma co liczyć. Trudno przypuszczać, żeby Soderbergh miał prawa obywateli w trąbce, skoro zdecydował się temu tematowi poświęcić długie miesiące życia. Dowody zainteresowania dawał już zresztą wcześniej. Potwierdza to finał filmu, w którym znowu następuje bezpośredni zwrot do widza, pełen goryczy i niezgody na szachrajstwa apel. Można jednak odnieść wrażenie, że reżyser jest tak zatopiony w zachwycaniu się nad komediowymi umiejętnościami Oldmana i Banderasa, że zapomina, że kręci film na naprawdę złożony temat. Pralnia prześlizguje się po węzłowych momentach, nie wchodzi głębiej w niejasności, nie próbuje wyprostować znaków zapytania. Zadowala się byciem „spoko” filmem, jakich na Netflixie wiele. Tym samym sama sobie odbiera szansę na zmianę zastanego stanu rzeczy. Reakcją na seans będzie raczej flegmatyczne „Chamy! Oszuści! A zatem jeszcze jedno ciasteczko”, a nie zryw narodowy. Oby Soderbergh przestał rozmieniać się na drobne, bo Pralnia to poziom zaawansowania Frani. Po ostrym wirowaniu zostały plamy. A mogło być nieskazitelnie!
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj