Chyba każdy z nas bawił się przed laty w słynną grę typu "prawda czy wyzwanie?". Ot, typowa zabawa, atrakcja posiadówek i spotkań ze znajomymi, w której każda kolejna osoba musi podjąć decyzję - albo odpowie na nadchodzące pytanie zgodnie z prawdą, albo wykona zadanie, jakie zleci jej pytający. Twórcy filmu pod tym samym tytułem postanowili dołożyć do tego nutkę grozy - w filmie Truth or Dare bohaterowie padają ofiarą klątwy, która w przypadku niewykonania zadania, zwyczajnie ich eliminuje. Żeby było jeszcze straszniej, już na początku akcji dowiadujemy się, że procesu nie da się zatrzymać - gra będzie zataczać koło tak długo, dopóki żyje choćby jeden jej uczestnik. Motyw może i dość banalny, jednak, czemu nie - widać w tym nieco potencjału dla typowego horroru opartego na jump scare'ach. Szkoda tylko, że film tak naprawdę niczym nie zaskakuje, wyskakujące zza winkla gęby nie przerażają, a przez większą część można się na seansie po prostu wynudzić. Największym grzechem tej produkcji jest jej zwiastun. W klipie wideo został tak naprawdę opowiedziany cały film, w dodatku ze szczegółowym pokazaniem śmierci lub wypadków głównych bohaterów. Łudziłam się, że pełnometrażowa wersja pokaże jednak coś więcej. Nic z tego - cały seans to odliczanie od jednego momentu grozy do drugiego i czekanie na to, co już zostało pokazane w trailerze. Owszem, poznajemy genezę całej gry, jednak i ona jest nieprzekonująca - w pewnym momencie można domyślić się o co tu chodzi, bo film jest naprawdę bardzo przewidywalny. Może mały plus za samo zakończenie - gdy już zrealizowała się moja wizja i bohaterowie rzeczywiście postąpili tak, jak zakładałam, wydarza się coś jeszcze. Widać, że film próbuje przełamywać oczywistości, ale wychodzi mu to nieporadnie - wspomniany finał to jedyny moment, który rzeczywiście ma w sobie odrobinę z zaskoczenia. Przez cały czas trwania filmu, kamera skupia się przede wszystkim na Olivii (Lucy Hale) - dziewczynie uczciwej, dobrej i z sercem na dłoni. Zestawia się ją z grupą imprezowiczów, na tle których błyszczy niczym diament. To również ona obdarzona jest najbardziej błyskotliwym umysłem i najszybciej wyciąga dość oczywiste wnioski. Trochę bliżej poznajemy także jej przyjaciółkę, Markie (Violett Beane), która pod maską wyzwolonej i szalonej dziewczyny przeżywa osobistą traumę oraz Brada (Hayden Szeto), który boi się przyznać ojcu że jest gejem. A reszta? Nieistotne. Trzej kolejni panowie i dziewczyna pojawiają się w filmie jako mięso armatnie. Już za sprawą ich anonimowości widać, że ich dni są policzone - po co bowiem śledzić losy kogoś, o kim zupełnie nic się nie wie? Zarówno postaci jak i sam główny motyw z działaniem gry rozpisano słabo i nierówno, często na zasadzie "bo tak". Dlaczego raz gra przybiera postać innej osoby z wykrzywionym uśmiechem, a raz komunikuje się z wybrańcami za pomocą haseł i napisów? Dlaczego w przypadku głównej bohaterki klątwa podpełza z pewną dozą nieśmiałości, kilkakrotnie próbując zwrócić jej uwagę hasłami, a innych atakuje bez pardonu? Cóż, bo tak. Tylko to pozostaje sobie dopowiedzieć, bo historia zieje logicznymi dziurami, które wcale nie zostają wyjaśnione. Trudno jednoznacznie określić, czym ten film tak naprawdę stara się być - ani to horror skupiony wyłącznie na straszeniu widza, ani dramat o problemach kilkorga młodych ludzi. Twórcy starali się połączyć jedno z drugim, jednak w tym przypadku daje to efekt bałaganu i niekonsekwencji. Część scen niemiłosiernie rozwleka się w czasie, zwłaszcza w scenach, w których bohaterowie przeżywają osobiste rozterki. Niestety kolejne straszaki też nie są na tyle ciekawe i satysfakcjonujące, by wynagrodzić te niepotrzebne dłużyzny. Kuleje także sam scenariusz, jednak to dość częste zjawisko w kinie średnich lotów. Motywacje bohaterów często nie są niczym uzasadnione - miałam wrażenie, że oni sami nie do końca wiedzą, czy biorą tę grę na poważnie, czy też nie. Dramatyczne obrażanie się i trzaskanie drzwiami zdarza się tu nagminnie - zdaje się, że ci ludzie zapominają, iż w tym przypadku nawet najbardziej bolesna prawda musi paść z czyichś ust w imię ogólnego dobra i wolą unieść się urażoną dumą zamiast zachować się jak dorosły. Ileż można patrzeć, jak ktoś zrywa się z kanapy i teatralnie opuszcza pomieszczenie, demonstrując, jak bardzo go czyjeś wyznanie ubodło. Podobnie naiwna jest sama przyjaźń głównej paczki bohaterów - już na początku filmu zaprezentowane są nam klipy, selfie czy nagrania z ich udziałem, żebyśmy zobaczyli, jak świetnie się ze sobą dogadują. Nasi bohaterowie razem jeżdżą na wakacje, chodzą do jednej szkoły, mieszkają w jednym domu - słowem: przyjaźń do grobowej deski. Szkoda tylko, że w momencie śmierci któregoś z nich, reszta jakoś wcale nie daje po sobie poznać, że ją to obeszło. Krótkie "och" czy "nie" nad martwym ciałem - to tyle. W kolejnej scenie nikt już nawet nie płacze po stracie kogoś tak bliskiego. Ach, jeszcze mój ulubiony smaczek - ci młodzi ludzie to geniusze detektywistyki. Gdy lokalna policja od miesięcy szuka podejrzanej o zabójstwo dziewczyny, ci jak gdyby nigdy nic kontaktują się z nią na Facebooku. Jak widać, służby specjalne jeszcze nie wiedzą, że istnieje coś takiego jak serwisy społecznościowe, czy choćby IP komputera, z którego loguje się użytkownik. Strasznie to wszystko naciągane i naiwne, czasem nie sposób patrzeć na tego typu sceny inaczej niż z politowaniem. Truth or Dare to niestraszny horror, który niezwykle się dłuży, choć trwa zaledwie półtorej godziny. Momentów grozy jest tu jak na lekarstwo, a gdy już się pojawiają, to i tak wiemy co wydarzy się dalej. Zero klimatu, zero napięcia - fabuła toczy się, toczy i toczy bez większych wzlotów, aż do przeciętnego finału. To jeden z filmów, które można włączyć w tle lub ze znajomymi w zaciszu własnego domu. Jeśli jednak planowaliście iść do kina, mówię już teraz  - szkoda fatygi.

Recenzja powstała dzięki uprzejmości sieci Multikino

 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj