"Call Me When You Get There" opowiada o tym, jak Barry cieszy się z prawa jazdy, które było dla niego równoznaczne z wolnością. Wszystko zmienia się, gdy matka sprowadza go na ziemię restrykcyjnymi zasadami. I to w sumie jest największy minus odcinka, bo ponownie wykorzystywany jest gag ze skrajną nadopiekuńczością matki, który po raz trzeci z rzędu już nie bawi tak dobrze. To duży błąd ze strony scenarzystów, którzy humor powinni dawkować umiarkowanie i przede wszystkim różnorodnie, a tak mamy wrażenie, jakby co chwilę chcieli odgrzewać ten sam komiczny motyw, co już zdecydowanie się nie sprawdza.
Na plus wypada pogłębienie relacji Barry'ego z siostrą, która uczy go sztuczek w oszukiwaniu matki i jej abstrakcyjnych zasad. Barry jednak w wielu scenach pokazuje nam, że tak naprawdę jest dzieckiem. Gdy w panice ucieka z imprezy w poszukiwaniu telefonu, szczególnie da się odczuć, że chciałby być dojrzały, a zachowuje się jeszcze mniej poważnie niż Adam. Dobrze jednak, że w tych momentach to nawet działa i potrafi w kilku miejscach rozbawić. Szczególnie gdy w grę wchodzi relacja Barry'ego z ojcem, która pod otoczką wyzwisk jest tak naprawdę ciepła i uczuciowa.
[video-browser playlist="634008" suggest=""]
Twórcy za bardzo też opierają się na morale w wątku dziadka. Dotychczas równowaga pomiędzy komizmem a emocjonalnym przesłaniem danego odcinka była zachowana. Tym razem została porządnie zachwiana, bo na tym drugim skupia się cały wątek Barry'ego oraz seniora. Przez to sceny z uzmysłowieniem sobie przez starszego mężczyznę, że czasem potrzebuje pomocy, oraz przez panią Goldberg, że jej dzieci jednak dorastają, nie działają w odpowiednio mocny sposób. A szkoda, bo tego typu motywy w poprzednich odcinkach miały o wiele lepszy wydźwięk.
Epizod przyzwoity, oferujący trochę śmiechu, nostalgii (muzyka z lat 80.) i rozwoju postaci. The Goldbergs serwowało już jednak lepsze opowieści.