Wszystko zaczyna się w 1959 roku w Republice Federalnej Niemiec, gdzie Presley odbywa służbę wojskową. Przebywa tam również Priscilla, gdyż jej ojczym – Paul Beaulieu – stacjonuje tam jako oficer Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych. Pierwsze kadry to niemal bajkowe sceny, w których czternastoletnia wówczas Priscilla siedzi znudzona w barze; pochylona nad butelką pepsi-coli snuje – mogłoby się zdawać – marzenia dotyczące własnego życia oraz tego, co może się w nim wydarzyć, gdy wróci do Stanów. Z marzeń tych (lub zwyczajnej z nostalgii za rodzinnym Austin w Teksasie) wyrywa ją młody wojskowy, zapraszając na przyjęcie odbywające się w domu Elvisa. Jej źrenice się rozszerzają, próbując ogarnąć zwrot, który właśnie zadział się w jej życiu. W jednej chwili miejsce nudy zajmują regularne schadzki na przyjęcia wydawane przez króla rock and rolla, na których leje się szampan, a sam gospodarz raczy gości rozmową oraz śpiewem. Cailee Spaeny świetnie oddaje stan, w którym oślepia nas uczucie i izoluje od świata zewnętrznego. Jej subtelna gra, spojrzenia i mimika, zgrabnie obrazują kolejne etapy oswajania się z katastrofą, jaką jest miłość do artysty. Presley jest w wiecznych rozjazdach, rozpoczyna karierę aktorską i romansuje (między innymi z Nancy Sinatrą), o czym młoda Beaulieu dowiaduje się z prasy. Zamknięta w posiadłości w Graceland błąka się po pustych korytarzach, dzieląc samotność z Honey – małym pudlem, którego otrzymała w prezencie. Okrojone z akcji życie staje się smutną codziennością niedojrzałej jeszcze Priscilli, która w szkole ledwie radzi sobie z zadaniami domowymi. Gdy zaś podejmuje jakąkolwiek inicjatywę i postanawia rozpocząć pracę w butiku modowym, spotyka się z odmową Elvisa, który uświadamia ją, że jej rola polega na wspieraniu jego kariery. Jest to jeden z wielu gwoździ do trumny, w której pogrzebana została osobowość dojrzewającej kobiety. Priscilla jest dramatem po części biograficznym, a po części egzystencjalnym. I choć Sofia Coppola kreśli historię protagonistki w mało interesujący sposób, nie można odmówić tej produkcji emocji, które wzbudza. Paradoksalnie jednak są to emocje wynikające z braku, z niedopowiedzenia i wyrywkowego fragmentaryzmu. Jeśli celem reżyserki było opowiedzenie historii Priscilli, powinna ona nakręcić film na nowo, od momentu, w którym się skończył – czyli gdy Priscilla prowadzi Cadillaca DeVille i wjeżdża nim na przedmieście Los Angeles, niesiona samoświadomym aktem porzucenia dawnego życia w opresyjnej i toksycznej relacji z Presleyem. Tak się jednak nie dzieje, a obraz, który otrzymujemy, przypomina zgoła coś innego, bliżej mu do przestrogi – „nie wszystko złoto, co się świeci”. Początkowo Coppola nęci protagonistkę obietnicą życia oderwanego od rutyny, będącego antytezą nudnej i spokojnej egzystencji. Zaczyna się niewinnie – chłopak poznaje dziewczynę i zakochuje się w niej. Problem polega jednak na tym, że wykreowane w ten sposób uczucie wydaje się wyhodowane w warunkach laboratoryjnych. Schemat młodej dziewczyny zachwyconej i onieśmielonej zainteresowaniem, jakie wzbudza u starszego od siebie piosenkarza (ba! Samego króla), ustawia ich wspólną relację, skazując Priscille na usunięcie się w cień i akompaniowanie w życiu swego wybranka. Kolejne fazy opowiadania biografii Beaulieu to wymazywanie jej osobowości i zacieranie wszelkich śladów istnienia. Kneblowanie i marginalizowanie potrzeb dojrzewającej kobiety objawiają się poprzez odebranie jej mocy sprawczej nad własnym życiem, brak cielesności, przywdziewanie jej w sukienki, które podobają się jemu, a nie jej, niedopuszczaniu Beaulieu do życia Presleya w trasie, przy nagraniach i na planach filmowych. Cena, którą Priscilla płaci za prowadzenie ociekającego blichtrem życia, jest tak naprawdę ceną najwyższą – sugeruje bowiem złożenie w ofierze własnych ambicji (jakkolwiek te nie miałby się nawet prawa uformować w tak wczesnym wieku i w takich warunkach), wewnętrznego głosu, a tym samym duszy. Z kolei sportretowanie samego Elvisa wywołało niemałą burzę poza wielkim ekranem, w środowisku rodziny Presleyów. Ich córka, zmarła na początku tego roku Lisa Marie Presley, skrytykowała scenariusz, pisząc bezpośrednio do Coppoli o „szokująco mściwej i pogardliwej perspektywie”, w jakiej reżyserka przedstawiła gwiazdora muzyki. I rzeczywiście, z początku czarujący Jacob Elordi ze sceny na scenę zmienia swoje oblicze – od czułego i uwodzicielskiego młodzieńca, po zblazowanego przemocowca, który wydaje się nie interesować niczym innym poza zażywaniem tabletek i polerowaniem złotej klatki Priscilli. Oprócz jednej z początkowych scen, w której śpiewa i gra na pianinie, jego artystyczna strona została kompletnie wycięta przez Coppolę, co sprowadziło jego postać do roli antagonisty. Choć przepych scenograficzny temu przeczy, film przypomina trochę teatr absurdu i wieczne oczekiwanie na beckettowskiego Godota, który nigdy nie nadchodzi. Świat Priscilli jest tylko pustą scenografią ociekającą dobrobytem i wyrafinowanym stylem, zaś w perspektywie odebrania jej roli we własnym spektaklu, cały ten entourage zamienia się w nic nieznaczący plastikowy asortyment rodem z domu dla lalek.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj