W Joylandzie tak naprawdę chodzi o tytułowy parki rozrywki. A może szerzej – o parki i o pracujących w nich ludzi w ogóle, i o młodego mężczyznę, który przeżywa swoje pierwsze miłosne wzloty i upadki, no i o ducha. W tej kolejności. Bo jak to u Kinga, zawsze najciekawsza jest ta warstwa historii, w której nie ma widm, wilkołaków, wampirów, Obcych i całej reszty nadprzyrodzonego tałatajstwa; King jest najlepszy, gdy pisze o zwykłych ludziach i ich problemach.

Głównym bohaterem jego najnowszej powieści jest beznadziejnie zakochany student, którego beznadziejna dziewczyna zdaje się nie podzielać jego uczucia. Student ten, w czasie roku szkolnego dorabiający w stołówce, na okres wakacji zatrudnia się w położonym nad wybrzeżem parku rozrywki. To klasyczny schemat, w którym wraz z bohaterem-nowicjuszem wkraczamy w nowy, nieznany świat (w tym przypadku – w specyficzne środowisko pracowników lunaparków) i gdy on uczy się panujących w nim zasad, poznajemy je i my. Choć po prawdzie i ta warstwa – ciekawa przecież i dopracowana – blednie przy starej, poczciwej "obyczajówce".

Stephen King po raz kolejny kusi nas zapowiedzią grozy i niezwykłości, na samym początku uwodzi tajemnicą, duchami, mordercą, który wymknął się wymiarowi sprawiedliwości, a nawet kilkoma dziwacznymi przepowiedniami. Kusi, by bardzo szybko odsunąć to wszystko na bok i snuć opowieść o pełnym naiwności, ale przede wszystkim dobra, sercu młodego mężczyzny. Snuć ją po mistrzowsku, z niezwykłym, a przecież charakterystycznym dla siebie, stylem, który przykuwa do lektury skuteczniej niż jakiekolwiek kajdany. Czytamy o tym fajtłapie, o naiwniaku, idealiście, o okłamującym samego siebie zakochanym durniu, który nie dostrzega rzeczy oczywistych, współczujemy mu, denerwujemy się na niego, zaprzyjaźniamy się z nim, chcemy znać jego losy. Pal sześć lunapark, do diabła z duchem i mordercą – "Joyland" czyta się dla świetnie skrojonych postaci, zwłaszcza tej najważniejszej – Devina Jonesa, czyli beznadziejnego romantyka o złotym sercu.

Fakt, jest i duch, ale chyba nawet sam King był zdecydowanie bardziej zainteresowany wątkiem chłopaka, a ten nadprzyrodzony umieścił w książce z przyzwyczajenia. Sprawia wrażenie skleconego naprędce i zamkniętego w pośpiechu, jakby pod sam koniec autor zauważył kilka wiszących luźno wątków i stwierdził, że nie wypada pozwolić im tak sobie dyndać, trzeba by więc machnąć jakiś finał. "Joyland" doskonale obszedł by się jednak bez tego całego nadprzyrodzonego zamieszania; może nawet czytało by się go wtedy jeszcze lepiej, bo zniknęłoby wrażenia zaniedbania niektórych elementów historii.

"Joyland" nie jest więc żadną rewolucją, a raczej klasyczną dla Kinga powieścią obyczajową, obleczoną w cienki płaszczyk niezwykłości. Kto szuka grozy – srogo się zawiedzie. Kto chce po prostu dobrej książki – otrzyma napisaną magnetycznym stylem, pełną ciepła opowieść o pierwszych miłościach, o ciekawej grupie ludzi, połączonych niecodzienną pracą, wreszcie o Ameryce lat 70. ubiegłego wieku, bo – znowu: jak to u Kinga – tło kulturalne oddane jest z niezwykłą maestrią i pieczołowitością. Otrzyma po prostu bardzo dobrą powieść.

Recenzję można znaleźć również na blogu marcinzwierzchowski.natemat.pl.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj