Mel Gibson nie reżyseruje wiele, ale jego dotychczasowy dorobek pokazał, że jeśli nawet spod jego ręki wyjdze obraz nie do końca udany, to z pewnością będzie to obraz, o którym będzie głośno. Nie inaczej jest tym razem, choć śmiało można stwierdzić, że w przypadku Przełęczy ocalonych mamy do czynienia z kinem wybitnym. Fabułę filmu Gibson oparł na prawdziwej historii szeregowego Desmonda Dossa, obdżektora (czyli w skrócie osoby odmawiającej noszenia broni), który pełnił podczas II wojny światowej funkcję sanitariusza i uratował kilkadziesiąt osób podczas walk na Okinawie. Jego biografia jest w zasadzie gotowym materiałem na film, ale trzeba ją jeszcze umieć pokazać; bez zbędnego patosu czy popadania w skrajności. I z tego zadania ekipa tworząca Hacksaw Ridge wywiązała się znakomicie. Początek filmu zajmuje pozornie przydługa ekspozycja, której zadaniem jest przybliżenie głównego bohatera, jego rodziny i środowiska, z którego się wywodził. Jest w tym odrobina humoru, pojawia się trochę smutku, a nawet znalazło się miejsce, jak przystało na film o dzielnym wojaku, na wątek romantyczny. Poszczególne sceny niekoniecznie w pierwszym momencie układają się w spójną całość, ale powoli wyłania się z nich jasny przekaz. Dalej jest już z pozoru klasycznie: wpierw obóz szkoleniowy, gdzie Doss, z racji swoich przekonań, jest szykanowany na najprzeróżniejsze sposoby, ale z tych prób wychodzi obronną ręką. A później przychodzi czas na sedno, czyli wojnę. To około godziny brutalnych, krwawych i bardzo realistycznych scen batalistycznych, wybuchów, krwi, nawałnicy ognia i gnijących trupów. A w tym piekle oddział mniej lub bardziej przygotowanych rekrutów z różnych środowisk, którzy stają naprzeciw niosących śmierć żółtych diabłów… Tak, Japończycy nie polubią swojego obrazu w tym filmie, bo są sprowadzeni niemal wyłącznie do roli okrutnych, bezdusznych wrogów. A pośród tego chaosu on, szeregowy Doss wykazujący się niezwykłą odwagą i ratujący rannych towarzyszy z pola bitwy, cały czas proszący Boga, by pomógł mu ocalić jeszcze jedną osobę. Cały film to hołd dla jego siły ducha i niespotykanego heroizmu, obraz chłopaka wyjątkowego i innego niż wszyscy. I nie ma w tym moralizowania czy epatowania jego religijnością: taka jest po prostu jego natura. Wybór Andrew Garfielda do tej roli sprawdza się doskonale. I chociaż początkowo gdzieś w podświadomości patrzy się na niego przez pryzmat Spider-Mana, to szybko przekonujemy się do jego kreacji. A gdy jego twarz pokryje krew i błoto, dawno już widzimy go tylko jako człowieka wiernego swoim zasadom do samego końca.
fot. materiały prasowe
Jeśli mielibyśmy szukać na siłę jakiś minusów, to jest nimi do pewnego stopnia umowne podchodzenie tak do wydarzeń z życia Dossa, jak i samego przedstawienia bitwy na Okinawie. Brak jest szerszej perspektywy, prób zarysowania kontekstu. Z drugiej strony czy to aby na pewno wada? Wszak jest to historia o zwykłym człowieku, a wydarzenia przedstawione są z jego, siłą rzeczy, ograniczonej perspektywy. Usunięcie z tego punktu widzenia zbędnych informacji czy nawet zmiana umacnia przekaz, wysuwa człowieka i jego historię na pierwszy plan. Gibsonowi udała się rzecz rzadka: nakręcił film epicki, pełen rozmachu i z silnym przesłaniem, a przy tym niewpadający w banał czy nadmierny patos. Nie uświadczymy tu powiewającego Gwieździstego Sztandaru, nie będzie górnolotnych przemów, a jednak postawa Dossa mówi do widza mocniej, niż jakiekolwiek słowa. Można się zachwycać – lub być nimi przerażonym – świetnie nakręconymi scenami batalistycznymi, ale Przełęcz ocalonych to przede wszystkim film o człowieku, który to, co inni uważali za słabość, przekuł w siłę. Recenzja pierwotnie została opublikowana 26 października 2016 roku
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj