Clint Eastwood ma niezwykły dar do opowiadania historii. Z obrazów, które wyreżyserował, tylko 15:17 do Paryża mnie nie porwał. Ale nie była to wina scenariusza, a raczej osób odgrywające główne rolę. Zatrudnienie do tego żołnierzy, którzy naprawdę rozbroili terrorystę w pociągu, nie było moim zdaniem dobrym posunięciem. Na szczęście w The Mule reżyser postawił już na profesjonalistów. Historia emerytowanego kwiaciarza, którego biznes nie wytrzymał konkurencji z internetowymi kwiaciarniami szuka nowej możliwości zarobku. A szybko potrzebuje pieniędzy, bo bank zajął jego posiadłość, a wnuczka niedługo bierze ślub, na który dziadek miał się złożyć. Bez chwili namysłu przyjmuje więc propozycję przewiezienia pewnej torby z punktu A do punktu B. Jako że ludzie są próżni i lubią zarabiać łatwo duże pieniądze, Earl postanawia ponawiać kursy, nie interesując się tym, co jest w pakunkach. Przemytnik tylko z pozoru jest opowieścią o przemytniku pracującym dla meksykańskiego kartelu. Tak naprawdę opowiada on o człowieku, który przez całe życie był skupiony tylko na sobie. Wmawiał wszystkim dookoła, że częste delegacje są na nim wymuszane przez zawód który wykonuje, ale tak naprawdę wśród kolegów był „kwiatową gwiazdą rocka”. Ludzie go uwielbiali. Tymczasem w domu był po prostu ojcem. Zero nagród, oklasków, fajerwerków. Jak nie trudno się domyślić w pewnym momencie najbliżsi przestali na niego czekać. Nauczyli się żyć bez niego. Eastwood znakomicie portretuje takiego egocentryka. W odróżnieniu od swoich poprzednich wcieleń nie jest tutaj twardzielem. Jest raczej skołowanym, łatwowiernym starcem, który nie za bardzo odnajduje się w obecnych czasach. Używa dawnej nomenklatury, często zachowuje się rasistowsko i niepoprawnie politycznie, ale robi to zawsze z uśmiechem na ustach. Jego bohater nie wie, że robi źle. Jest ignorantem, ale nie chce zrobić nikomu krzywdy. Clint Eastwood jest, albo dotychczas był, gorącym zwolennikiem prezydenta Donalda Trumpa. Jednak z Przemytnika możemy wywnioskować, że niezbyt podoba mu się Ameryka tego prezydenta. Reżyser bardzo często punktuje, że obywatele amerykańscy tylko dlatego, że mają inny kolor skóry, nie mogą się czuć bezpiecznie we własnym kraju. Pokazuje, jak bardzo rasistowskie są procedury FBI, które z automatu zakładają, że osoba o ciemnej karnacji jest handlarzem narkotyków. Pomijają przy tym każdego białego obywatela. Nowa produkcja Eastwooda w bardzo zabawny sposób opowiada o poważnym temacie. Gdyby nie pompatyczna końcówka, podczas której reżyser kilkanaście razy powtarza, że każdy może odmienić swoje życie, jeśli tylko będzie chciał, byłby to film idealny. Niestety ostatnie 15 minut wszystko psuje. Robi się ckliwie i mdło. Jakby reżyser stracił wiarę w to, że widz może sam wpaść na takie przemyślenia i trzeba mu się wykrzyczeć w twarz. I to kilkakrotnie by dotarło. Bradley Cooper, jako młody agent FBI starający się wykazać przed szefostwem, jest genialny. Tak samo jak Andy Garcia jako szef kartelu. Jestem przekonany, że w kilu scenach reżyser pozwolił mu na improwizacje i wychodzi to produkcji na plus. Dawno też nie widziałem, by Eastwood tyle uśmiechał się podczas jednego filmu. Nie przywykłem do tego, że na jego tworzy widać radość. Zazwyczaj był to permanentny grymas niezadowolenia. Choćby dlatego warto się na tę produkcje wybrać do kina.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj