Billy, Paddy, Archie i Sam to przyjaciele od małego. Znają się ponad pół wieku albo jeszcze dłużej, wspólnie przeżyli niejedną przygodę. Jak sugeruje krótki, ale treściwy wstęp - potrafili podkochiwać się w jednej dziewczynie, wspólnie kraść alkohol i bronić się przed wrogami. Mimo że minęło 58 lat, a nasi bohaterowie już nie kontaktują się ze sobą jak dawniej, nadal pamiętają młodość. 

Wszystko jednak przemija. Paddy jest zgorzkniałym wdowcem, który nie wychodzi z domu, a zupę przynosi mu młoda sąsiadka próbująca spiknąć go z własną babcią. Sam stał się nudnym, mającym problemy z prostatą pantoflarzem, pragnącym przeżyć jeszcze raz chwile uniesienia. Archie, mający w sobie sporo energii, ale i lekki zawał na koncie, poddał się nadopiekuńczemu synowi, który boi się, że staruszek umrze od podmuchu wiatru. Z całej czwórki najlepiej ma się Billy. Nie dość, że jego narzeczona jest niemal trzykrotnie młodsza, to jeszcze są pieniądze, sztuczna opalenizna i nowiutkie, błyszczące zęby. Żyć nie umierać?

Skoro jest młoda narzeczona, to przydałby się i ślub. A jak ślub, to koniecznie w Vegas! No ale jak to tak bez wieczoru kawalerskiego? Trzeba spiknąć chłopaków, a choć niektórzy są obrażeni (pomiędzy Paddym i Billym doszło niegdyś do niesnasek), to jednak jest okazja spotkać się po latach. W ten sposób rozpoczyna się rozrachunek z przeszłością, teraźniejszością i tworzenie nadziei na przyszłość. 

Last Vegas nie jest filmem, który bawi do łez, a jeżeli już, to są to raczej łzy pełne przemyśleń. Wbrew pozorom nie mamy do czynienia z kolejną wariacją na Druhny czy Kac Vegas. Pomimo prostego schematu i konwencji buddy movie dostajemy raczej pełen odniesień i przemyśleń lekki obraz o starzeniu się. A jest co oglądać, bo w głównych rolach śmietanka znakomitych aktorów. Kevin Kline, najmłodszy z całej czwórki, idealnie wpasowuje się w rolę stetryczałego, podstarzałego tatusia. Wtóruje mu niewiele starszy, a jednak najsłabiej wyglądający Douglas (pomimo niezłego makijażu i prezencji widać, że aktor przeszedł ciężką, wyniszczającą chorobę), nieźle trzymający się i wyraźnie bawiący się filmowym emploi de Niro oraz najstarszy, a jednocześnie najlepszy Freeman. Trzeba przyznać, że panowie nie muszą już nic udowadniać. I pomimo swojego wieku, a także "starczej" konwencji wyraźnie bawią się swoimi rolami. Jeszcze niedawno oglądaliśmy Morgana Freemana u boku Batmana; teraz patrzymy, jak próbuje wejść po schodach. Oczywistym są pewne uproszczenia, aktorzy dobrze wyczuli moment, w którym mogą sobie pofolgować. Na nic to jednak, gdy mamy do czynienia z ugrzecznionym scenariuszem. Szczytem obraźliwości są tutaj słowa "ty fiucie", a do dobrej zabawy wystarczy wódka z kilkoma energetykami podawana przez nasz swojski, słowiański akcent - Weronikę Rosati. 

Last Vegas mogło być zwariowaną komedią pokazującą zdeprawowanych, zboczonych dziadków; postanowiono jednak zrobić historię z morałem. Jest to dobry morał i wybrzmiewa właściwie, ale nie bawi jak Kac Vegas. Może to i lepiej? Dostajemy kilka pouczeń na temat miłości i zdrady. Dowiadujemy się, że prawdziwa przyjaźń nie ma daty ważności i może trwać po grób. Do tego dochodzi standardowe "wiek to nie stan ciała, a umysłu". Krytycy w Stanach byli zbyt ostrzy dla filmu, bo nie jest to zły obraz. Już dla samej czwórki wielkich aktorów warto się wybrać do kina. I koniecznie zabrać ze sobą rodziców lub dziadków. Po seansie poczują się bardzo młodzi, a my pocieszeni, że jeszcze tyle lat beztroski przed nami. 

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj