To seria pisana przez Hugo Pratta konsekwentnie, przez długi okres, w odcinkach serwowanych co kilka lat. Niezmiennie charakteryzująca się fabularną ciągłością, co wskazuje nie tylko na przygotowanie twórcy do tworzenia tej opowieści, ale również na ciągłe dążenie, by ją ukończyć. I choć wyraźnie zmienia się w niej kreska (o czym później), to jednak całość nie traci siły wyrazu i bardzo ciekawego ujęcia tematu, jakim jest II wojna, a ściśle jej odsłona na terenach Afryki Północnej. To historia w dużej mierze zawierająca wątki autobiograficzne, ponieważ sam autor służył w armii w tamtym rejonie i czasie. Mamy więc realistyczne odniesienie do ówczesnych realiów, z jednoczesnym bardzo ciekawym i mocno nieszablonowym ujęciem tematu wojny, jej znaczenia, ale też mechanizmów, jakimi się rządzi. Bohaterowie to zbiór jednostek nietuzinkowych, skupiających nie tylko wszelkie obecne tam w czasie wojny narodowości, ale też i osoby o najróżniejszej proweniencji, pozycji społecznej, kondycji moralnej, a nawet umysłowej poczytalności. Nie brak tam malkontentów, konformistów, idealistów i szaleńców. Istny kuglarski korowód, obnażający przed czytelnikiem podstawową prawdę: wojna nie ma sensu i większość tych racjonalnie – nawet mimo swojego szaleństwa, a może wręcz dzięki niemu – myślących jednostek jej nie chce. Nie zamierza brać w niej udziału bardziej, niż jest do tego zmuszona przez okoliczności. Większość – od najniższych stopni po oficerów – jest działaniami wojennymi wyraźnie zmęczona. Zwłaszcza że Pratt boleśnie obnaża, jak naprawdę wyglądała sytuacja geopolityczna w tamtym rejonie w czasie II wojny. Teatr walk uzależniony był od zmiennych zapatrywań politycznych i kruchych, rodzących się i rozpadających w tempie zawrotnym rozejmów i animozji pomiędzy sojusznikami / antagonistami – zależnie od punktu widzenia i momentu. Tam nie ma wielkich idei, nie ma jasnego podziału na dobrych i złych. Nie ma praktycznie zapamiętałych idealistów, z jednej strony chcących budować po trupach Nowy Świat, z drugiej tych nieskalanych dobroczyńców, pragnących go bronić przed złem wymuszanych zbrojnie zmian. Są za to partykularne, polityczno-ekonomiczne interesy (bardzo różne, w zależności od momentu i okoliczności), a także zbiór przypadkowych jednostek, biorących udział w wojnie nie z wyboru, ale przez wypadkową losu. Oni wszyscy są wojną zmęczeni. Nie rozumieją jej sensu, nie widzą w niej celowości. Mają jej zwyczajnie dość. To powoduje, że zawiązują się niezwykłe sojusze i formują zaskakujące grupy, wspierające się w ramach własnych interesów, wśród których kluczowym jest zwyczajna, ludzka, instynktowna chęć przetrwania. I robienia czegokolwiek sensowniejszego niż walka o idee, których ani nie rozumieją, ani nie podzielają. 
Źródło: Egmont
Najbardziej konsekwentnym zdaje się główny bohater – porucznik Koïnsky, Polak z pochodzenia, antyfaszysta z przekonania (pamięta przecież hitlerowskie czołgi rozjeżdżające jego kraj), który jednak nie podąża ślepo za ideą walki, ale dopasowuje się do okoliczności i stara się patrzeć zdroworozsądkowo. Dalece mu do romantycznego idealisty, rzucającego się z pieśnią na ustach pod czołgowe gąsienice, by bohatersko zginać. Potrafi wpasować się w sytuację, zawiązać niespodziewane sojusze, z jednoczesnym okazywaniem żelaznej bezwzględności i braku empatii wobec tych, którzy albo przeszkadzają, albo stają się w pewnym momencie zbędni. Koïnsky to pragmatyk, zorientowany na celu, do którego dąży choćby po trupach. Zdarzają mu się chwile zwątpienia czy nostalgii, ale są tylko przerywnikami w realizacji misji, o której porucznik zawsze przypomni sobie na czas.
Fabularnie to bardzo ciekawa, co najmniej dwuznaczna ocena wojny jako takiej, odarta z romantyzującego wizerunku wynikłego z jasnego podziału na dobrych i złych. Udowadniająca, że na pewnym poziomie teatru wojennego są bohaterowie źli, inni źli i ci, którzy sami nie mają pojęcia, jak i dlaczego się na niej znaleźli. Pokazująca to, że by zwyciężyć, często trzeba łamać zasady, oszukiwać i kłamać, bo na prawdziwej wojnie nie ma miejsca na wydumane bohaterstwo. Ono przydaje się jedynie wtedy, kiedy pragnie się epicko zginąć. Gorzkie wnioski nasuwające się przy lekturze Pustynnych Skorpionów zdają się dalekie od tych towarzyszących opowieści o Corto Maltese. Tutaj przekaz jest prostszy, mniej kryje się w fabule intertekstualności, odniesień czy warstw. Z drugiej strony taka prostota robi właściwe wrażenie, bo bez przesadnej egzaltacji opowiada o tym, że wojna jest zła sama w sobie i nikogo nie pozostawia niewinnym. Ani oprawców – co oczywiste – ani ofiar. I na tym polega jej największy tragizm.
Źródło: Egmont
Graficznie jest to ciekawy przykład ewolucji kreski Pratta na przestrzeni lat. Z początku, w pierwszym zeszycie, zaskakuje wycyzelowanie każdego szczegółu i manieryczne dążenie do graficznej doskonałości formy. Z każdym kolejnym odcinkiem rysunki ewoluują… ku prostocie. Kreska staje się grubsza, ale coraz bardziej niedbała. Widać, że Pratt oswaja się z autorskimi możliwościami, wynikającymi z coraz bardziej ugruntowanej na rynku pozycji, i zaczyna rysować szybciej, mniej dbale. Bo może. Możliwe, że ten niejako graficzny regres spowodowany był brakiem czasu dla serii, którą artysta za wszelką cenę chciał ukończyć. Więc kończy ją, opowiadając coraz bardziej między wierszami, coraz bardziej oszczędnie w treści pisanej, a w rysunkach z pewną niedbałą manierą, która jednak nie działa na ich szkodę. Ot, przypominają (z każdą planszą bardziej) autografowe wrysy mistrza. Tylko tyle i aż tyle. Czasem taka odręczna niedbałość okazuje się piękna, jeśli wychodzi spod ręki wprawnego artysty. Mnie nieodmiennie przywodzi na myśl graficzną stylistykę Picassa, choćby z pamiętnego Don Kichota. A czy trzeba większego komplementu? Pustynne Skorpiony to komiks zdecydowanie inny od tego, do czego Pratt nas przyzwyczaił. Nie wiem, czy to najlepsza lektura, by zacząć przygodę z autorem. W Corto Maltese wszystkiego jest więcej, bardziej, mocniej. Ale czy lepiej? Jak zaznaczyłem – po prostu inaczej. To różne opowieści (choć czasem w Pustynnych Skorpionach pojawiają się postacie ze sztandarowej serii Pratta), więc ciężko przyrównywać je do siebie. Odmienność tematów i poetyki samej narracji sprawia, że są to z gruntu dzieła zupełnie od siebie niezależne. Jednak to ponownie potwierdza, że Hugo Pratt to mistrz komiksu. I nie potrzeba dodawać nic więcej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj