Na wstępie pozwolę sobie na małą dygresję dotyczącą obecnego stanu kina akcji, a uściślając, kina kopanego. W epoce VHS tego typu produkcji było na pęczki, jedne lepsze, drugie gorsze, ale przynajmniej było w czym wybierać i fani lania się po mordach z pewnością nie mogli narzekać. W dodatku podejście do sposobu realizacji takich obrazów było zdecydowanie inne. Aktorzy faktycznie posiadali umiejętności w sztukach walki, a pojedynki często przedstawiane były za pomocą długich i wyraźnych ujęć. Niestety w ostatnich latach tendencja ta uległa zmianie, prawdziwe filmy kopane odeszły do lamusa i jedynie na DVD natknąć można się na jakieś niedobitki, które w dodatku po cichu i tylnymi drzwiami wślizgnęły się do sklepów. W kinie natomiast dominować zaczęły wysokobudżetowe akcyjniaki, w których teledyskowy montaż nie dość, że ma za zadanie zamaskować brak znajomości sztuk walki u aktorów, to jeszcze skutecznie utrudnia ogarnięcie tego, kto kogo okłada po głowie i dlaczego. Pomijam już fakt, że o jakichkolwiek ciekawych choreografiach można z góry zapomnieć, za to od wspomaganych komputerowo akrobacji można dostać zawrotu głowy. Na ratunek co prawda przychodzą jeszcze Azjaci, którzy wciąż kręcą wysokowartościowe produkcje z tego gatunku, ale nie muszę chyba mówić, jak to jest w naszym kraju z egzotycznymi tytułami. Czasem jednak jakiemuś rodzynkowi uda się cudem trafić do polskich kin i grzechem byłoby go nie zobaczyć. Takim rodzynkiem jest właśnie "The Raid" Garetha Evansa, moim zdaniem, najlepszy film akcji dekady.
[image-browser playlist="602202" suggest=""]©2012 2M Films
Niektórzy Evansa zdążyli już zapewne poznać przy okazji jego pierwszej pełnometrażowej produkcji zatytułowanej "Merantau". Choć fabularnie szału nie było, tak już popis indonezyjskiej sztuki walki zwanej silat w wykonaniu Iko Uwaisa robił niemałe wrażenie, a samemu aktorowi wróżono, iż może zostać ikoną współczesnego kina kopanego. O ile jeszcze po pierwszym filmie takie opinie zdawały się być mocno przesadzone, tak po "The Raid" nie ma już co do tego żadnych wątpliwości. Z kolei samego Garetha Evansa spokojnie już chyba można ochrzcić mianem "nadziei na ponowną popularyzację gatunku".
Panie i panowie, jeśli lubicie solidne mordobicia, okraszone świetną choreografią i doprawione szczyptą - jeśli za szczyptę uznać całą garść - brutalności i bezkompromisowości, to "The Raid" jest filmem dla was, bowiem akcja zaczyna się już w pierwszych 5 minutach i nie kończy aż do napisów końcowych. Nawet nie będę próbował wam wmawiać, że znajdziecie tutaj głębokie rysy psychologiczne bohaterów, dylematy moralne policjantów, pytania o naturę wszechświata, czy inne egzystencjalne dyrdymały. Obraz Evansa to 100 minut czystej, niczym nieskrępowanej wysokooktanowej rozrywki dla prawdziwych mężczyzn. Kobiet również, ale jedynie takich, dla których złamany paznokieć nie jest wyżyną brutalności.
[image-browser playlist="602203" suggest=""]
©2012 2M Films
Historia przedstawiona w "The Raid" jest prosta jak tor lotu pocisków, które są tam wystrzeliwane w ilościach hurtowych. Dwudziestu policjantów dokonuje nalotu na trzydziestopiętrowy budynek, w którym ukrywa się gruba ryba przestępczego świata. Oczywiście na miejscu czeka ich przykra niespodzianka i muszą walczyć o przeżycie. Tyle i aż tyle, bo prawdę powiedziawszy w tym wypadku więcej do szczęścia nie potrzeba. Co prawda później pojawia się kilka drobnych twistów, ale nie ma co ukrywać, fabuła jest czysto pretekstowa. Najważniejsza jest tu akcja i widowiskowe, wywołujące ślinotok u wszystkich miłośników mordoklepek, pojedynki. Chyba uśmierciłbym klawiaturę próbując opisać wszystko, co się w tym filmie dzieje. Powiem tak, jeżeli widzieliście trailery, to tak naprawdę nic nie widzieliście, gdyż był to zaledwie niewielki wycinek tego, co można w "The Raid" zobaczyć. Dość powiedzieć, że sceny ukazane w zwiastunach to ledwie pierwsze 25 minut filmu, a im dalej, tym lepiej. Znajdziecie tutaj nie tylko widowiskowe strzelaniny czy walkę wręcz, ale również pojedynki z wykorzystaniem wszystkiego, co się pod rękę nawinie. Będą więc maczety, topory, noże, pałki, a nawet lodówka.
W odróżnieniu od wielu innych podobnych obrazów, tutaj przeciwnicy nie czekają na swoją kolej tylko atakują jednocześnie, dzięki czemu nie ma mowy o jakiejkolwiek sztuczności, co w połączeniu z bezpardonowością bohaterów sprawia, że ze scen bije swoisty naturalizm. Tutaj nikt, mówiąc kolokwialnie, się nie pierdzieli i jeśli ma szansę wpakować komuś kulkę w łeb, to to robi, co oczywiście przekłada się na wysoką brutalność produkcji – jucha bryzga na wszystkie strony, pourywane kończyny walają się tu i ówdzie, a kolejne trupy ciężko jest zliczyć. Przy czym twórcy nie stosują żadnych półśrodków i pokazują wszystko z chirurgiczną precyzją. Nie ma cierpiącego na epilepsję kamerzysty, ze scen nie wyziera chaos, owszem, jest szybko, dynamicznie, ale widz się w tym wszystkim nie gubi. Każdy pojedynek to balsam dla oczu, prawdziwa uczta, którą pragniemy delektować się jak najdłużej. Choreografię walk układał zresztą sam Iko Uwais wraz z Yayanem Ruhianem, a ci panowie akurat doskonale znają się na swoim fachu. Nad całością czuwał oczywiście Evans, więc wszystko jest dopieszczone i podane w niezwykle przystępnej formie - długie ujęcia, powolny montaż, dobre, obejmujące całych aktorów, kadry. W porównaniu do "Merantau", tutaj postawiono przede wszystkim na silat, jest więc okazja do bliższego zapoznania się z tą jakże egzotyczną sztuką walki, a przyznać trzeba, że naprawdę warto, gdyż jest niezwykle efektowna i bez wątpienia będzie na co popatrzeć. W dodatku aktorzy wszystko wykonują samodzielnie, bez jakiegokolwiek wsparcia ze strony maszyn o potężnej mocy obliczeniowej, innymi słowy, stara dobra szkoła filmów spod znaku pięści i kopniaka z półobrotu. Daję sobie paznokcie uciąć, że końcowy pojedynek z Mad Dogiem przejdzie do kanonu kina akcji, bo to po prostu kwintesencja gatunku.
[image-browser playlist="602204" suggest=""]©2012 2M Films
Obawiałem się trochę o muzykę, za którą odpowiada Mike Shinoda z zespołu Linkin Park. Znając ostatnie dokonania tej kapeli nie były to obawy nieuzasadnione. Na szczęście i pod tym względem nie ma rozczarowania. Odnoszę wrażenie, że chłopak się marnuje, bo zapewne gdyby zaczął działać na własną rękę to byłoby to z pożytkiem dla świata muzyki, w końcu jego niezwiązany z Linkin Park projekt o nazwie Fort Minor był eksperymentem nadzwyczaj udanym. Wracając jednak do pojawiających się w "The Raid" aranżacji, przyznać trzeba, że posiadają moc. Są żywe, pełne energii i doskonale oddające klimat filmu. Nie wiem, na ile sprawdzą się w roli samodzielnego dzieła, ale jako muzyczna ilustracja do obrazu Evansa wypadają bez zarzutu. Aż chce się kopać tyłki w rytm lecących w tle melodii.
Co tu dużo pisać, "The Raid" w swojej klasie jest dziełem kompletnym i pozostali twórcy tworzący podobne kino powinni brać z Evansa przykład. Co prawda można było więcej czasu poświęcić samym bohaterom, aby widz bardziej mógł się z nimi zżyć, panie zaś narzekać będę na brak scen miłosnych, ale tak naprawdę, kogo to obchodzi? Idąc na tego typu film interesuje mnie przede wszystkim akcja i dobrze wyreżyserowane pojedynki, a omawiany tytuł nie dość, że to oferuje, to jeszcze przewyższa oczekiwania widza serwując mu widowisko na najwyższym możliwym poziomie. Dawno nie widziałem niczego tak dobrego i pewnie nieprędko znów zobaczę, dlatego też bez większego wahania wystawiam maksymalną notę, bo jeśli chodzi o tak zwane pure fun, to "The Raid" na chwile obecną nie ma sobie równych. Szkoda jedynie, że film wyświetlany jest w tak niewielkiej ilości kin i trzeba się trochę nachodzić, żeby znaleźć takie, w repertuarze którego znalazła się produkcja Garetha Evansa. Możecie mi jednak wierzyć, że naprawdę warto, bo obejrzenie omawianego tytułu na wielkim ekranie to wspaniałe doświadczenie.
Ocena: 10/10