Nasz archetypiczny, niezłomny wojownik ma już swoje lata. Mimo krzepy, co chwila łyka kilka przepisanych przez lekarza pigułek. Choć pozostał outsiderem, nie jest już samotnikiem – mieszka na rancho wraz z Marią i jej siostrzenicą, Gabrielle, którą traktuje jak własną córkę. Młoda zmierza właśnie na studia, wcześniej jednak, wbrew zakazom opiekunów, udaje się do Meksyku, by spotkać się twarzą w twarz z ojcem, który ją porzucił. Ojciec, cóż, wciąż nie jest córką zanadto zainteresowany, a gdy zamyka jej drzwi przed nosem, ta, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki (należącej do wyjątkowo podłej bruja) trafia w ręce kartelu, który zmusza młode dziewczęta do prostytucji. Niebawem śladem Gabrielle wyrusza Rambo. W tym miejscu pragnę zaznaczyć, że postać Sylvestra Stallone'a jest dla mnie niezwykle ważna – dlaczego? W to nie będę wnikał, nie są bowiem istotne przyczyny sympatii. Nadmienię tylko jeszcze, że uważam go za postać wyjątkową, artystę nietuzinkowego; serię Rocky miłuję całym swym sercem, nie inaczej jest również ze wszystkimi epizodami z Johnem Rambo w roli głównej, które to uważam za filmy co najmniej satysfakcjonujące, i to niezależnie od statusu ich kultowości. Bezbrzeżną radość sprawiają mi kolejno:  - bezsprzecznie najlepsza część pierwsza, czyli niewierna w sporej mierze adaptacja Pierwszej krwi Morrella, poruszająca problem społecznej alienacji weteranów: samotny wędrowiec Rambo (znakomita, zbudowana przez niego od zera, pełna niuansów i ciekawych aktorskich aluzji kreacja Stallone’a), pragnąc jedynie spokoju, wdaje się w niechcianą potyczkę;  - oparta na świetnej, wciągającej intrydze „dwójka”;  - słabsza, bardziej już kuriozalna, ale wciąż broniąca się jako czyste, intensywne kino akcji „trojka”;  - i „czwórka”, poważniej i bardziej realistycznie podchodząca do obrazu wojny samej w sobie, krwawa, bezlitosna i dosadna, pełna zapadających w pamięć, morderczych sekwencji. Część piąta okazuje się, niestety, hybrydą Uprowadzonej i Kevina samego w domu podlaną sosem gore. Tak, Sly znów zabija i robi to przepięknie: przeciwnicy umierają od strzał, pocisków, pułapek z kolcami, wybuchów, ostrzy; tracą kończyny, głowy, twarze; giną jeden po drugim, jak zawsze. Niestety, poza oczywistą satysfakcją czerpaną z obserwowania Johna R. na ścieżce zemsty (trwającej zaledwie kilkanaście ostatnich minut filmu), nic tu nie działa, jak powinno. Nie, nie oczekiwałem od Ostatniej krwi kolejnych społeczno-politycznych analogii czy komentarzy, nie wymagałem nawet zanadto angażującej intrygi. Teraz, gdy kino akcji ma się tak dobrze, można było pokusić się o mariaż największych zalet serii Rambo z przebojowością, pomysłowością i prostotą najświeższych hitów gatunku. Nic z tego: zamiast prostoty jest głupota. Życie Rambo po Wietnamie to, owszem, ciągła walka, ale przede wszystkim ciągłe rozczarowania - od początku pierwszej części, aż po Ostatnią krew, gdy znów musi cierpieć, mścić się i walczyć, teraz już wyłącznie sam dla siebie. Niestety, choć motywacje Johna są oczywiste, to już metody działania niekoniecznie. Jeszcze nigdy w historii serii– biorąc pod uwagę pewne zachowania, o których pisać szczegółowo nie wypada, by nie zdradzić zanadto z i tak dość skromnej treści – Rambo nie był Rambo (znaczy się: sobą) w tak nikłym stopniu. Ta postać od początku budowana była tak, że choć mogła wydawać się obca, nie sposób było w nią zwątpić czy nie zrozumieć, z czego wynikają jej decyzje. Miała wyraźnie ukształtowaną i nakreśloną osobowość. Niezależnie od tego, że od pewnego momentu Rambo coraz częściej bywał niezamierzenie karykaturalny w swym przerysowaniu, pozostawał sobą, a widzowie nie mieli wątpliwości, że oto ich John powrócił. Kolejne, doskonale dopracowane formalnie festiwale zniszczenia doczekały się kontynuacji, w której ta jedna z ikon kultury popularnej postępuje irracjonalnie, wydaje się nie być kimś innym, i nie, tu uprzedzam komentujących, nie da się tego w żadnym wypadku wytłumaczyć wiekiem bohatera. Irracjonalny okazuje się zresztą scenariusz w zdecydowanej większości, a pytanie „ale dlaczego?!” wyrywa się z ust więcej niż raz. The Last Blood stoi więc ostatnimi kilkunastoma minutami, które jednak również nie działają tak, jak powinny – sceny z Rambo mordującym członków kartelu w podziemnych tunelach są, owszem, mięsiste, tu jednak poziom przerysowania przekracza tę niebezpieczną granicę, i ze ścieżki satysfakcjonującej rozróby zstępuje na krętą i wyboistą drogę groteski. Za dużo tu teleportującego się w idealnym czasie na idealne miejsce Johna, zbyt wiele cięć, być może zanadto chaotycznego montażu, za mało dobrej, prostej, powolnej zemsty. Skąd zatem aż 5, zapytacie? Bo koniec końców, w tym finalnym akcie filmu, przez moment Rambo to znowu Rambo – ten sam samotny wojownik, stroniący od cywilizacji, milczący, widzący świat takim, jakim jest naprawdę, pozbawiony złudzeń, wciąż jeszcze trwający, ale tylko po to, by zabijać. Tak, to ten Rambo, nie powiedziałbyś może: swój chłop, bo żaden on swój, ale skinąłbyś głową, okazał szacunek. Pamiętasz go. Czytałeś niepochlebne recenzje poprzednich części, które kochałeś mimo wszystko, bo po prostu czerpałeś z nich tę dziwną, ale szczerą satysfakcję, wgryzałeś się w kipiące testosteronem akcyjniakowe mięcho. Ja tak miałem i przez kilka chwil czułem to i tym razem. Szkoda tylko, że było tych chwil tak niewiele. Ale! Po reakcjach widzów podczas seansu można jednak wnioskować, że warto wybrać się do kina – ewidentnie bawili się świetnie, bowiem ilość głośnych, chóralnych wybuchów śmiechu (podczas scen zdecydowanie nieobliczonych na taki efekt) była przytłaczająca – nie przesadzam.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj