Miło nie było. Rectify, jeden z najciekawszych i najbardziej obiecujących seriali poprzedniego sezonu, w tym roku dołował z każdym odcinkiem. Powoli zaczynało drażnić wszystko – od rzemieślniczej realizacji, która w 1. sezonie ocierała się o majstersztyk, poprzez wątek Amanthy oraz Teddy’ego i Tawney, kończąc na fabularnej fragmentaryzacji i błądzeniu bez celu. W 1. sezonie to się sprawdzało, przecież oglądamy życie człowieka, który dopiero co wyszedł na wolność po dwóch dekadach zamknięcia za kratkami. Sezon 2. wydaje się gdzieś dążyć, a jednak wszystko stoi w miejscu. Na szczęście 6. odcinek nareszcie pozbywa się tych wad i wraca do tego, co pokochałem 1. serii – do emocji!
Daniel się rozwija. Wreszcie, bo przez wszystkie odcinki 2. sezonu krążył po różnych miejscach, mało się odzywał i było to niespecjalnie interesujące. Wizyta u Lezleya zmieniła dość sporo – nie było go parę dni w domu, przespał się z przypadkową kobietą, na imprezie u nowo poznanego przyjaciele używał narkotyków. Po powrocie do domu czeka go mnóstwo problemów, którym musi stawić czoło. I wreszcie udaje się to umiejętnie i mądrze pokazać. Chyba każda scena z udziałem Daniela jest świetna – nie wiadomo dokładnie dlaczego, bo przecież nie wiemy, jak wyglądają relacje między głównym bohaterem a Treyem; nie wiemy także, co miał na myśli w rozmowie z Jaredem, która przeraziła nie tylko najmłodszego z Talbotów, ale i mnie samego. Kim jest Daniel?! Jest to tym dziwniejsze, że w sytuacjach, kiedy wszyscy na niego patrzą, staje się on potulnym, zagubionym człowiekiem. Ile w tym prawdy? Po raz kolejny twórcy zamiast uchylić rąbka tajemnicy komplikują postać Daniela jak tylko się da.
[video-browser playlist="633550" suggest=""]
Tak czy inaczej, w głównym bohaterze dzieje się wiele. Stać go na jakiekolwiek czyny, a to pewna nowość. Załatwia prezent dla swojej mamy, mówi o rozpoczęciu pracy. A przy okazji próbuje sobie poradzić z demonami przeszłości, więc wreszcie dostajemy retrospekcje z więzienia. Szkoda, że dopiero teraz i podane odrobinę z czapy, jednak każda taka sekwencja jest naprawdę śliczna i pełna emocji. Widać także zmianę w samej konstrukcji fabularnej – jeden odcinek nie rozgrywa się już w ciągu mniej więcej 24 godzin, ale w ciągu dwóch dni. Można więc przymknąć oko na elipsy w retrospekcjach, skoro przeskoki czasowe w głównej osi fabularnej też się pojawiają. Wydaje mi się, że to działa na korzyść serialu, bo wreszcie oglądamy konkrety, a nie tylko Daniela chodzącego tam i z powrotem bez celu. Mimo że w odcinku "Mazel Tov" też tego uświadczymy, tym razem przynajmniej wygląda to cudownie (Daniel pod kwitnącym drzewem czy nad stawem), a ostatnia retrospekcja to popis realizatorski i aktorski w wykonaniu Adena Younga. Wreszcie dostał odcinek, w którym mógł się wyszaleć – i to wcale nie musiał krzyczeć, a wręcz przeciwnie – mamrotał, wylewał kilka łez i patrzył w dal. Ale to wystarczy, bo wreszcie widzę intensywne emocje u Daniela, jak i w całym serialu.
Dzięki temu, że główny bohater dostał tyle czasu, ile mu się należy, reszta wątków jest prowadzona powolutku, skrupulatnie i każdy ma tyle czasu, by dobrze się rozwinąć – i ciąża Tawney, i relacje między Amanthą a Jonem to mocne filary, ale tylko wtedy, gdy nie przyćmiewają najważniejszego wątku serialu, czyli odkrywania Daniela. Ponadto coraz więcej osób dowiaduje się o tym, co Holden zrobił Teddy'emu Juniorowi. Każda scena poruszająca ten wątek przypomina nam ten pamiętny moment, w którym po raz pierwszy okazało się, że Daniel wcale nie jest tym, za którego go uważamy. I musimy mieć to w pamięci, bo inaczej znów nas zaskoczy, a konsekwencje jego czynów mogą być poważne.
Zobacz również: "Zakazane imperium" - kulisy 5. sezonu
Jak już wspomniałem, odcinek wreszcie wygląda dobrze. W sumie już od pierwszych minut czuć, że "Mazel Tov" to odcinek robiony z duszą. Jest tu mnóstwo świetnych dialogów, szczególnie tych z udziałem Daniela - m.in. zabawne odniesienia do Charliego Chaplina w rozmowach z kapelanem. Powrócono także do kadrowania bohaterów przez framugi drzwi - może to i bardzo mało istotny szczegół, ale często jest on powtarzany w Rectify i zdążył stać się to dość charakterystycznym elementem, dużo w tym tajemnicy i ukrytych gestów. Za to ostatnie dziesięć minut odcinka to już prawdziwe cudo - coś naprawdę wspaniałego i wyciskającego łzy (nietrudno o taką reakcje przy grze Younga i akompaniamencie "Silentium" Arvo Parta - ten utwór to prawdziwy wyciskacz łez!). Ogląda się to wybornie. Mam tylko nadzieję, że reszta odcinków będzie wyglądała podobnie, a i nie obraziłbym się, gdyby Rectify wyglądało jeszcze lepiej – jak w 1. sezonie. Odcinek 6. odrobinę mnie uspokoił. Chyba źle już nie będzie?