Paul W.S. Anderson oferuje zakończenie swojej popularnej serii inspirowanej grami. Resident Evil: Ostatni rozdział jest jednak nie tylko złym zakończeniem, ale też najsłabszą odsłoną serii.
Seria
Resident Evil nigdy nie była najwyższych lotów, ale w pewnych momentach był to poprawny odmóżdżacz oparty na akcji. Naturalnie im dalej, tym recenzje były coraz gorsze, aż w pewnym momencie trudno było uznać, czy może być jeszcze gorzej. I tak oto Paul W.S. Anderson przeszedł samego siebie
– stworzył finał serii, którego oglądanie to prawdziwa udręka.
Realizacyjnie nigdy nie było aż tak źle. Nawet sceny akcji nie nadrabiają licznych wad, bo dostajemy pokaz slajdów. Liczba cięć na sekundę woła o pomstę do nieba, a do tego wszystko non stop przeskakuje z ujęcia na ujęcie, często na dużym zbliżeniu. Dlatego też podczas scen akcji kompletnie nic nie widać, kto kogo bije, do kogo strzela i dlaczego. Wszystko rozmazuje się przy sztucznej dynamice, przez co też trudno mówić o frajdzie, która pod tym względem jakiś poziom trzymała w poprzednich częściach. Tak tragicznie nawet nie było w nieszczęsnej
Taken 3, która miała podobne mankamenty. Przez to też nie można nawet ocenić komputerowych stworów, bo nie ma ujęcia tak długo widocznego na ekranie, by się mu przyjrzeć. Mrugnięcie i znikają, kolejne mrugnięcie, koniec walki. Do tego jest przesadnie za dużo scen z tzw.
jump scare, czyli spokojne ujęcie, gdy nagle coś wyskakuje, by wystraszyć widza.
Tym razem Anderson nawet nie popisał się przy 3D. Nie tylko dlatego, że w odróżnieniu od poprzednich odsłon nie ma efektu trójwymiaru. Głębia jest widoczna okazjonalnie, przed ekranem prawie nic się nie dzieje, a co najgorsze, ciemność obrazu jest straszliwa i potęgowana jeszcze przez równie słabo oświetlone lokacje. Większość tego filmu można było obejrzeć bez okularów 3D, bo obraz prawie w ogóle nie jest rozmazany, czyli nie ma tego, co jest w filmach z dobrym 3D, gdzie nic nie widać na ekranie bez okularów, bo efekt jest ciągły. Najbardziej negatywny wpływ na odbiór w 3D mają wspomniane sceny akcji. Od tej sztucznej dynamiki oczy bolą już w 2D i trudno się połapać, co się dzieje. Takie sceny w 3D nie mają prawa być kręcone, bo bardzo źle oddziałują na zdrowie odbiorcy. Nawet twardsi widzowie mogą odczuwać dyskomfort po seansie. Ja odczuwałem, a praktycznie nigdy nie mam problemu z oglądaniem 3D.
Fabularnie jest to pod wieloma względami poziom ostatnich dwóch części, czyli nie jest dobrze. Mamy pretekstową historię prowadzącą bohaterów od punktu A do punktu B, przedzielaną słabo nakręconymi scenami akcji, a wszystko w sosie absurdu i dziwacznych decyzji bohaterów. Największy problem jednak jest w momencie, gdy zdamy sobie sprawę z braku jakiejkolwiek konsekwencji fabularnej względem poprzednich części. Cała historia powstania wirusa została w tym filmie kompletnie zmieniona i dopasowana do opowiadanej historii. Tak, jakby po latach Paul W.S. Anderson zapomniał, o czym opowiadał i zmienił bez większego powodu wszystko, wprowadzając totalną sprzeczność. Mamy inne motywy fabularne, inne nazwiska i inne znaczenie postaci. To nie są drobne przeoczenia, to jest kompletnie zlekceważenie tego, co stworzyła seria w pierwszej części. Anderson zapewnia jeszcze rozrywkę końcowym twistem, który jest banalny, oczywisty i mało interesujący. I choć jest to ostatnia część...
i tak w tradycji serii jest pozostawiona furtka na powrót. Dlatego trudno odczuwać satysfakcję z zakończenia, gdy nie jest ono ani satysfakcjonujące, ani sensowne, ani rozrywkowe.
W tym wszystkim jest strasznie dużo chaosu i braku pomysłu na to, by w jakiś sposób zaangażować widzów. Tak, jakby wszystko, co rozgrywa się pomiędzy scenami akcji, miało jedynie być łącznikiem pomiędzy nimi. I być może nie miałbym z tym żadnego problemu, gdyby wspominane sceny trzymały choć poprawny poziom, tak jak w poprzednich częściach. Nie ma w tym ani jednego elementu mogącego zaciekawić, ani bohaterów, którzy mieliby cokolwiek do zaoferowania poza recytowaniem dialogów i często absurdalnym zachowaniem.
Poziom poprzedniej odsłony nie był wysoki, ale można było obejrzeć to z jakąś dawką przyjemności. W pewnym sensie nawet słabość
Resident Evil: Retribution nie przeszkadzała aż tak bardzo i film był
guilty pleasure.
Resident Evil: The Final Chapter jest po prostu czymś, czego nie da się obejrzeć z przyjemnością, satysfakcją, nawet jako odmóżdżacz, a sprzeczność fabularna z poprzednimi częściami pogrąża serię, która pomimo wad miała jednak jakieś zalety. Oby to jednak był już koniec.
Recenzja powstała dzięki uprzejmości kina Helios w Gdyni
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h