Resident Evil ma pecha do filmowo-serialowych ekranizacji. Na Netflixie ukazała się właśnie kolejna adaptacja gry (tym razem odcinkowa) i ponownie można mówić o porażce. Kiedy twórcy oddadzą należyty szacunek tej kultowej marce?
Seria gier z cyklu Resident Evil wprowadziła do popkultury świat będący nie lada atrakcją dla fanów horroru i akcji. Nic więc dziwnego, że Hollywood tak chętnie sięgnęło po ten wypracowany potencjał i zawłaszczyło sobie niemałą grupę oddanych fanów. Tworząc kolejne części szalonej rozwałki z Millą Jovovich, realizatorzy znacząco odeszli od pierwowzoru. Kolejny film adaptujący markę (abstrahując już od żenującego poziomu artystycznego) również po macoszemu potraktował spuściznę gry. Teraz dostajemy serial Netflixa pod tytułem Resident Evil: Remedium, który już zupełnie odpływa od esencji RE. Nie ma nic złego w autorskiej konwersji materiału źródłowego, o ile jest to zrobione z pomysłem i kreatywnością. Niestety, w produkcji streamingowego giganta nie ma za grosz inwencji twórczej, a dobre koncepcje bardzo szybko uginają się pod ogromem wyświechtanych schematów.
Pierwszy odcinek serialu wprowadza nas w postapokaliptyczną rzeczywistość, w której główna bohaterka Jade całkiem zręcznie radzi sobie z hordami zombie i wielkimi maszkarami. Zanim jednak zaczniemy narzekać na „powtórkę z rozrywki”, pojawia się linia czasowa przedstawiająca wcześniejszą historię nastoletniej Jade i jej siostry oraz ich ojca, Alberta Weskera. Naukowiec rozpoczyna właśnie pracę w południowoafrykańskiej placówce korporacji Umbrella. Jego eksperymenty są tajemnicze, ale jest to sprawa drugorzędna. Na pierwszym planie znajdują się zmagania Jade i Billie z codziennością nastolatek na peryferiach wielkiego świata. To właśnie śledząc tę linię czasową, jesteśmy świadkami preludium nadchodzącej apokalipsy. Dowiadujemy się, jak to wszystko się zaczęło i gdzie leży przyczyna końca świata.
Rozpoczyna się całkiem interesująco – kryjące się w laboratoriach Umbrelli tajemnice są w stanie wzbudzić ciekawość. Zagadka bardzo szybko zostaje jednak przykryta przez liczne mankamenty. Jade i Billie nie są tak sympatyczne i atrakcyjne charakterologicznie, jak nas twórcy próbują przekonać. Wynikiem tego historia nie działa ani na płaszczyźnie teen dramy, ani jako serial grozy. Scenarzyści nie potrafią pokierować losem sióstr, przez co głównie obserwujemy wydarzenia pozbawione ładunku emocjonalnego. Zresztą słabe scenopisarstwo bije praktycznie z każdego wątku. Postacie rozwijają się, tylko po to, żeby nagle zniknąć (Richard Baxter), ktoś jest wprowadzany bez większego celu (córka Jade), bohaterowie zachowują się nielogicznie i zwyczajnie głupio (tandem Jade i Billie bije pod tym względem rekord Guinnessa). Twórcy bardzo szybko skaczą przez rekina, wprowadzając do akcji klony Alberta Weskera i próbując tym samym jakoś nawiązać do jego growego rodowodu. Niestety, zupełnie nie spełnia to swojej funkcji. Wywołuje tylko niepotrzebny chaos i kieruje opowieść na ścieżkę kuriozalności.
Momentami można odnieść wrażenie, że twórcy nie mieli pomysłu na to, czym w zasadzie Resident Evil: Remedium powinien być. Tu i ówdzie, zupełnie niespodziewanie pojawia się humor, który nijak pasuje do dominującej poważnej konwencji. Co ciekawe, serial potrafi również bawić się schematami. Doskonałym przykładem jest tu postać Richarda Baxtera. Bohater będący czymś na kształt comic reliefu i ciapowatego kumpla głównej bohaterki okazuje się nie lada zakapiorem, który czuje się jak ryba w wodzie podczas masakrowania zombiaków. Schemat zostaje przełamany, a Baxter w widowiskowej scenie pokazuje, na co go stać. Niestety nić sympatii zawiązana między nim a oglądającym zostaje szybko zerwana, bo bohater rychło wypada z opowieści. Do całości nie pasuje również wątek ze starszą panią, kotami i jej mężem. Zabawne i groteskowe, ale działa bardziej jako niezależny segment niż część większej całości, mającej swoją formę i tonację. Wszystko to wygląda tak, jakby podczas realizacji serialu rywalizowały ze sobą dwie wizje artystyczne. Niestety, ta nieco bardziej niekonwencjonalna przegrała z kretesem z wyświechtaną fabułą, znamienną dla taśmowo produkowanych netflixowych zamulaczy.
Wydarzenia toczące się już po apokalipsie wnoszą do fabuły nieco więcej akcji, ale to również nie działa należycie, bo warstwa techniczna znacząco niedomaga. CGI, scenografie, kostiumy, charakteryzacja – wszystko to zostało stworzone po linii najmniejszego oporu. Na ogół jest szaro, buro i ciemno, a w momentach, gdy coś zaczyna się dziać, na ekranie widać jedynie chaos. Niektóre projekty monstrów są interesujące, ale potwory zbyt szybko padają martwe, żeby można było nacieszyć nimi oko. Na końcu serialu pojawia się gigantyczny krokodyl, który finalnie zostaje udobruchany przez małą dziewczynkę. Ten fabularno-formalny kapiszon doskonale symbolizuje ogrom niewykorzystanego potencjału. Marka Resident Evil ma tak dużo do zaoferowania, a w zamian dostajemy właśnie takie niewypały.
Obserwując kolejne nieudane próby przeniesienia Resident Evil na mały i wielkie ekran, można dojść do wniosku, że marka dużo lepiej wyszłaby na bezpośredniej i precyzyjnej adaptacji wydarzeń z gry. Tam oczywiście też nie było zbyt mądrze, ale przynajmniej taka ekranizacja trafiłaby w gusta fanów gry. Netflix zaoferował nam dziwaczną wariację, w której fabuła posklejana jest na ślinę i nic nie trzyma się kupy. W losowe miejsca twórcy powrzucali postacie z materiału źródłowego, tylko po to, żeby połechtać fanów. Efekt jest mizerny, wynikiem czego, szukając trzymającej w napięciu postapokaliptycznej opowieści, wciąż lepiej odpalić konsolę czy PC, zamiast Netflixa.