Po przedostatnim, przepełnionym po brzegi akcją, absurdem, popkulturowymi smaczkami i utrzymanym w - jak zwykle - pięknym audiowizualnie tonie epizodzie przyszedł czas na finał. Finał dla odmiany spokojny, stonowany... oraz głupawy i nudny. Ciężko uwierzyć, ale Hal Cooper rzeczywiście okazał się tym "głównym" Black Hoodem. Mimo że mogło się wydawać, iż w przedostatnim odcinku kropka nad i nie została postawiona... można już rozwiać wszelkie wątpliwości. Tak, to on. Jedna z dwóch podejrzewanych postaci. Ta druga zresztą także okazała się winna - Tall Boy również przywdziewał bowiem czarną maskę. Ostateczna pacyfikacja Węża nie została jednak nawet ukazana na ekranie. Obyło się bez zaskoczeń, akcji i emocji. Wątek absolutnie zmarnowany. Węże? Choć najpierw mogłoby się wydawać, że członkowie gangu są rozbici i dogorywający, koniec końców bezzasadnie i nieprzekonująco jednoczą się z Bulldogami, z którymi jeszcze odcinek temu skakali sobie do gardeł, by odrodzić się w przesadnie patetycznej scenie przejęcia "korony" przez Jugheada Jonesa. Hiram Lodge, jedna z najciekawszych i najlepiej prowadzonych postaci, pozwolił się szantażować własnej córce, zdradzić żonie i postraszyć Archiemu. Jasne, koniec końców wytoczył ciężkie działo (ostatnia scena odcinka), niemniej to, jaki sama postać i jej relacje przeszła rozwój (a raczej regres) sprawia, że serce mi się kraje. Ten niejednoznaczny, poświęcony rodzinie, inteligentny i twardy półkryminalista wraz z końcem odcinka staje się oczywistym i zwykłym villainem, który ma wyłącznie złe zamiary i jednoczy swe siły z najbardziej groteskowymi "czarnymi charakterami" serialu. Dlaczego? Jak można tak zaprzepaścić i spłycić tego świetnie napisanego bohatera?! Niewiele więcej można powiedzieć o finałowym odcinku. Czy było w nim coś naprawdę mocnego, ciekawego? Być może ostatnia rozmowa Betty z ojcem. Być może też ostatnia scena, choć nie miała ona wydźwięku nawet w połowie tak mocnego, jak finał sezonu 1. Podsumujmy zatem: co stało się z Riverdale? Patrząc z boku na całą 2. serię, widzimy przede wszystkim, o jak wielką pomstę do nieba woła scenariusz. Liczne wycofywanie się z fabularnych (nieraz naprawdę ciekawych - vide obsesja Cheryl) pomysłów, postacie drugiego planu pozbawione charakteru... To wierzchołek góry lodowej. Dbałość o jakąkolwiek wewnętrzną logikę świata przedstawionego całkiem już zanikła; ciężko jest też trzymać kciuki za któregoś z bohaterów - strony i fronty zmieniają się jak za dotknięciem czarodziejskiej, niezdecydowanej różdżki; cele i motywacje przeskakują z jednego na drugi. Gdzieś w tym wszystkim znikają resztki sensu. Prawdą jest jednak, że ciężko stracić sympatię do większości postaci (a to głównie za sprawą aktorów). Najciekawszy dotąd wątek, czyli świetnie budowana relacja Archiego ze wspominanym Hiramem, runęła doszczętnie. Otrzymaliśmy za to sporo sztucznej gloryfikacji i przesady; gdyby może wszystko utrzymać w tych typowo szkolnych realiach, zamiast zestawiać nastolatków z kwestiami i problemami tak dużymi i dorosłymi, że wylewa się to falami zbyt wielkiej abstrakcji poza ramy konwencji, byłoby nieco (a może znacznie?) lepiej. Choć poziom Riverdale stopniowo opadał (a w porównaniu z 1. sezonem, który jednak trzymał się konwencji unikając przesadnie absurdalnych szarż), ciężko powiedzieć, by oglądanie perypetii Archiego i spółki męczyło. Po prostu nie sprawia już tyle czystej radości, a przez większość czasu pozostawia obojętnym. Szkoda. A przed nami sezon 3.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj