Riverdale po raz kolejny zmienia tonację, stając się mrocznym dreszczowcem. Czy w konwencji kina noir jest serialowi do twarzy?
Kolejny odcinek, kolejna zabawa gatunkiem filmowym – chyba wszyscy już przyzwyczaili się do metod, którymi twórcy
Riverdale kokietują widzów. Trzeba pochwalić serial za pomysłowość. Tego typu zagranie wzbudza ciekawość u fanów, zastanawiających się, jaka estetyka będzie dominować w kolejnym odcinku. Świetna koncepcja, ale żeby wszystko grało jak należy, całość musi być poprawnie zrealizowana i napisana, a gatunkowe klocki powinny tworzyć interesującą konstrukcję. Jak wiemy, w przypadku
Riverdale nie zawsze to działa. Niestety również teraz, opowieść nie ustrzega się kilku mielizn, choć wielkiej tragedii nie ma.
Już pierwsze minuty pokazują jasne inspiracje.
The Black Dahlia,
Humphrey Bogart,
The Postman Always Rings Twice czy
Chinatown –
Riverdale czerpie garściami z klasyków kina noir. Robi to z charakterystyczną sobie bezwstydnością, kalkując poszczególne elementy i nie trudząc się dostosowywaniem ich do bieżącej estetyki. Jughead z introwertycznego nastolatka i przywódcy gangu, staje się nagle detektywem pokroju Sama Spade’a. Veronica Lodge nie jest już kochliwą licealistką, a damą z tajemnicą i główną rozgrywającą w mieście. Archie natomiast przemienia się w mściciela wyrównującego rachunki, który desperacko stara się odegrać na Hiramie Lodge’u. Ten ostatni znajduje się w centrum intrygi. Trzeba w końcu wyjaśnić, kto go postrzelił. O dziwo, serial rozwikłuje tajemnicę w przeciągu jednego odcinka. Tym razem
Riverdale nie męczy nas namnażaniem zagadek. Za takie rozwiązanie należy podziękować twórcom, bo ciężko byłoby wytrzymać kolejną ciągnącą się jak flaki z olejem intrygę pełną tajemnic.
Mamy więc klimat noir, detektywa, mściciela, zagadkę kryminalną i niebezpiecznych spiskowców. Na papierze opowieść ma potencjał, jednak twórcy, ze znamiennym sobie urokiem, popełniają kilka błędów, które na szczęście nie kładą opowieści na łopatki. Bieżący sezon miał parę słabszych epizodów. Na ich tle omawiana odsłona nie wypada tak źle. Po pierwsze spójna konwencja robi swoje. Estetyka kina noir jest niezwykle wdzięcznym tworzywem. Wystarczy odpowiednio ułożyć klocki gatunkowe, aby całość miała interesujący klimat. Muzyka, kostiumy, oświetlenie, narracja z offu, wszechobecny dekadentyzm...
Riverdale ma to wszystko, dzięki czemu pojawia się namiastka tej charakterystycznej atmosfery. Nastrój nie jest zbyt gęsty, ale to i tak krok do przodu, w porównaniu do tego, co widzieliśmy do tej pory.
Serial porzuca chwilowo historie o sektach, magii i Królu Gargulców. Odcinek skupia się na zabawie konwencją noir oraz na śledztwie Jugheada. Pod względem fabularnym całość jest zaskakująco logiczna. Zagadka ta to może nie Mount Everest kryminału, ale miło jest odetchnąć od głupotek i nielogiczności, które serwuje nam
Riverdale praktycznie od początku trzeciego sezonu. Momentami twórcy nieco się zagalopowują, włączając w historię Betty Cooper czy Blossomów, ale samo rozwiązanie jest zrozumiałe i klarowne. Jughead jako młody detektyw jest dużo bardziej przekonywujący, niż jako charyzmatyczny przywódca gangu. Każda z postaci powiązanych z próbą morderstwa odpowiednio ulokowano w fabule, przez co nikt nie jest tutaj dodany na siłę. No, prawie nikt.
Po raz kolejny Archie Andrews stanowi największą słabość
Riverdale. Główny bohater będący piętą achillesową opowieści fabularnej nigdy dobrze nie rokuje. Desperacja Archiego jest zupełnie niewiarygodna. Protagonista najpierw atakuje Bogu ducha winnego brygadzistę w firmie swojego ojca, potem przybywa z bronią do szpitala (kto go tam wpuścił?), a następnie przegania niedoszłego zamachowca Hirama. Jakby tego było mało, Andrews upija się w trupa i dopiero po zimnym prysznicu w wykonaniu Josie, bohater pozbywa się swoich depresyjnych ciągot. Całe szczęście Archiego w najnowszym odcinku jest jak na lekarstwo. Twórcy zupełnie nie mają pomysłu na tę postać. Co ciekawsze, im Archiego jest mniej na ekranie, tym całość ma lepszy styl. Nie ma jednak Riverdale bez tego bohatera, także jeszcze długo będziemy musieli się męczyć z jego wątpliwą charyzmą.
Czarne kapelusze, moda z lat trzydziestych, dekadencki jazz i gruby przekręt w małym mieście. Tym razem
Riverdale trafiło z konwencją. O żadnych fajerwerkach nie ma mowy, ale w porównaniu do poprzednich epizodów, widać pewien progres. Szkoda, że to tylko jednorazowy strzał. Kolejna odsłona będzie miała już zupełnie inną estetykę.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h