Robin Hood: Początek miał być kompletnie nowym i świeżym spojrzeniem na legendarnego banitę. Jak wyszło? Oceniam bez spoilerów.
Robin Hood jest kolejnym przykładem z wielu, kiedy to producenci z Hollywood bardzo chcą sobie stworzyć serię, która ma im przynosić miliony przez lata. Popełniają jednak standardowy błąd, jaki też wielokrotnie widzieliśmy na ekranach - tworzą film z myślą o tym, by był on wstępem do czegoś więcej. Tym samym zapominają zbudować dobrą historię, która będzie w stanie sama obronić się i zainteresować widzów. Czuć, jak w pewnych momentach rzecz jest przeciągana, a kulminacja dość sztucznie ucinana, bo czas powiedzieć widzom, że ta historia to była jedynie pusta geneza superbohatera, na którą nie warto było marnować czasu.
Porównanie do najpopularniejszego gatunku filmów komiksowych nie jest przypadkowy.
Robin Hood: Początek przypomina tworzenie historii o legendarnym banicie na modłę genezy herosa z obrazkowych historii. Mamy więc bogacza o dobrym sercu, który będąc świadkiem okrucieństw kiepsko i na szybko przedstawionych Krucjat, zaczyna dojrzewać (na papierze może to brzmi dobrze, w filmie odbywa się w trybie ekspresowym) i wspólnie ze swoim mentorem - Arabem zwanym Johnem (w filmie jeszcze nie pada informacja, że to Mały John) zaczyna trenować, by być gotowy do walki ze złem. Na początku nosi pseudonim Hood, by potem przybrać pełną nazwę, z jakiej będzie kojarzony. Mamy zatem szybko odznaczone z listy podstawy genezy superbohatera, który trenuje, idzie do walki, popełnia błędy, dojrzewa i jest gotowy w końcu bić się na serio, ale dopiero w sequelu, który z uwagi na spektakularną klapę nigdy nie powstanie. Taki pomysł wbrew pozorom nie jest zły, bo Robin Hood jest kimś w rodzaju protoplasty takiego herosa i sam był inspiracją dla wielu bohaterów obrazkowych fabuł. Problemem jest jednak wszystko inne: rozpisanie w scenariuszu, zrealizowanie i usilnie tłumaczenie widzom, że to nie jest samodzielna historia. A tym samym po co marnować czas na wprowadzenie do czegoś, czego nigdy nie obejrzymy?
Przez cały seans miałem wrażenie, że scenarzysta wymyślił sobie współczesną wersję przygód Robin Hooda, a potem ktoś mu kazał jednak zmienić to i osadzić z powrotem w realiach historycznych. Jegomość jednak stworzył coś, co obok filmu historycznego, historical fiction czy nawet kostiumowego nie stało. To jest czysta fantastyka, w której dostajemy dosłownie przenoszenie współczesnych rzeczy do realiów średniowiecza i trochę bez pomyślunku dopasowanych do tej rzeczywistości. Mamy zatem rycerzy szeryfa z minikuszami służącymi za pistolety (notabene mają metalowe bolty, które kruszą ściany!), metalowe tarcze wyglądające jak współczesne policyjne służące do pacyfikacji zamieszek oraz przeważnie skórzane kostiumy przypominające dziwactwo projektanta mody z paryskich wybiegów, który miał puścić wodzę fantazji. Świat przedstawiony nie reprezentuje żadnej spójności - raz twórcy chcą nam opowiadać coś w realiach historycznych, by potem ładować współczesne motywy z koktajlami Mołotowa i pistoletami-kuszami na czele. Nawet jeśli wyłączymy świadomość, że to nie ma nic wspólnego z filmem kostiumowym i potraktujemy to jako fantastykę, niewiele to zmienia. Wizja nie tylko się nie klei, to jest pełna dziwacznych pomysłów, które nie są w stanie zaangażować, albo sztampowych motywów odegranych po linii najmniejszego oporu.
Nie mogę powiedzieć, że się nudziłem, czy miałem ochotę wyjść z kina. Bynajmniej, nic takiego mi nie towarzyszyło, ponieważ w całym tym bagnie jest jakaś wartość rozrywkowa. Tempo jest w miarę szybkie, a budżet często jest widoczny na ekranie w pościgach powozów czy walkach bohatera z przeciwnikami. Ciekawe jest to, że zasadniczo Rob (tak go nazywają w filmie, nie mam zamiaru określić tę postać mianem Robin Hooda...) nie używa miecza, tylko swojego niespotykanego łuku do walki ulicznej. Strzela z prędkością karabinu i bez problemu zabija przeciwników nawet z bliska. Pewno za grosz w tym realizmu, ale czasem wygląda to efektownie. Ciekawe jest to, że najgorzej wypada kulminacyjna konfrontacja, która jest przesycona kiczowatym
slow motion. Szybko to zaczyna męczyć i irytować. Końcówka powinna być spektakularna, efektowna i trzymać w napięciu, a nuży, nie oferuje efektownych rozwiązań i kończy się zanim dobrze rozkręci. Najgorsze jednak, że widać, jak twórcy usilnie cięli, by mieć niższą kategorię wiekową. Wiele momentów z walkami skorzystałoby na odrobinie brutalności, a tak jest jak w kinie komiksowym, by dzieciaki mogły polubić nowego superbohatera.
Przedstawienie postaci pozostawia wiele do życzenia. Mamy zatem różne stereotypy, puste nazwiska i brak bohatera, którego poczynania chcielibyśmy śledzić.
Taron Egerton może pasuje na szpiega z brytyjskich blokowisk, ale jako Rob jest nudny, pozbawiony charyzmy, bez określonej osobowości i z jedyną motywacją, jaką jest jego wielka miłość do Marion. Notabene wprowadzenie do tego wszystkiego trójkąta miłosnego pomiędzy perfekcyjną Marion, Robem a Willem Szkarłatnym to jedno z największych nieporozumień, który doprowadza do absurdalnego twistu.
Okazuje się na końcu, że Will zostaje nowym szeryfem i ma ścigać Robina, który ukradł mu dziewczynę! John jest poprawny - to taka bardziej mentorska wersja postaci z filmu
Robin Hood: Prince of Thieves, a braciszek Tuck to taki długowłosy hipis bez jakiejkolwiek osobowości. Sytuację jedynie ratuje
Ben Mendelsohn jako szeryf z Nottingham, który jest wręcz stworzony do takich ról. Nie ma żadnego znaczenia, że zawsze gra czarne charaktery praktycznie w taki sam sposób, bo to wciąż działa. Jego charyzma i nadawanie niuansów osobowości postaci wciąż budują obraz kogoś, kogo chciałoby się więcej na ekranie. Zwłaszcza, że jest on praktycznie jedyną osobą, która dostaje sensowne motywacje do tego, dlaczego robi to, co robi. Nie jest zły, bo tak. Szkoda, że taki aktor jest marnowany w tak marnym filmie.
Robin Hood: Początek to przekombinowana próba stworzenia czegoś, co miało być fajne, a za często wchodzi na rejony jakiejś dziwnej autoparodii. Rob to nie Robin Hood i trudno inaczej traktować tę postać. Może nie jest nudno, a akcji nie brakuje, ale całokształt prezentuje się jak taki potwór Frankensteina. Zlepiony z mnóstwa różnych nie pasujących do siebie elementów. Takich, które powodują, że nie warto marnować na to czasu. Nie tylko dlatego, że to kiepsko przemyślana i słabo zrealizowana historia, ale też z uwagi na karygodne tworzenie filmu z myślą o wstępie do serii. Widać, że twórcom bardziej zależy na wprowadzeniu do sequela i nie przykładają się do opowieści. A takie coś nie mogło się udać, tak jak wielokrotnie miało to miejsce w historii kina.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h