Oczywiście owo zmęczenie idealnie oddaje nastrój głównego bohatera, czyli Freda Blake'a, a właściwie Giovanniego Manzoni. Niegdysiejszy mafioso, urządzający wymuszanie haraczy na zmianę z rodzinnymi piknikami i grillami, ukrywa się przed niemal całym światem. Całym, bo wiadomo, że chodzi o jego własne podwórko, na którym nieźle nabruździł. Teraz wraz z rodziną i ze statusem świadka koronnego włóczy się po Europie, a konkretnie Francji, i nie może nigdzie dłużej zagrzać miejsca.
Nie może, a także nie chce. Patrząc na jego zachowanie, widać wyraźnie, że nie do końca wyplewił z siebie zachowania godne mafiosa. Bo trzeba wiedzieć, że Giovanni ma swój własny kodeks moralny. Może nieco pogmatwany, przerysowany, ale jednak własny. I tak na przykład nigdy nie stosuje przemocy bez powodu. Szanuje tych, którzy na szacunek zasługują, stara się być fair w stosunku do tych, którzy są fair w stosunku do niego. Tyle że we Francji niewiele jest takich osób. Hydraulik chce go oskubać, sąsiad jest niezwykle irytujący i wciska nos w nie swoje sprawy, podważając świetnie wymyśloną przykrywkę (pisarz książek historycznych!), do tego całe miasteczko (z burmistrzem na czele) jest przesiąknięte korupcją, a zmęczony życiem i pracą agent FBI (jak zwykle dobry Tommy Lee Jones) pcha łapy tam, gdzie nie trzeba.
Nie lepsza jest rodzinka. Żona nie czuje już tego dreszczyku adrenaliny, który dawało jej otoczenie męża, jego pozycja oraz władza, więc radzi sobie w inny sposób. A to zapali jointa, a to podpali sklep, a to pójdzie się wyspowiadać - byle coś się działo, wszak status żony największego zabijaki "na dzielni" zobowiązuje. Do tego dochodzi dwójka cudownych dzieci. Belle jest blond nimfetką, która wierzy w miłość, a swoją cnotę chce oddać studentowi zastępującemu nauczyciela. Nie przeszkadza jej to w żadnym wypadku spuścić łomotu francuskim małolatom próbującym dobrać się do jej majtek. Najlepiej radzi sobie młody Warren. W przyszłości zapewne pójdzie w ślady ojca, a choć brzydzi się przemocy w swoim wydaniu, nie przeszkadza mu to w wynajmowaniu do tego innych na zasadzie wymiany usług. Postać syna jest zresztą najciekawsza w całym filmie, a obserwacje i kombinacje młodego spodobają się każdemu widzowi.
Oczywiście sielanka nie może trwać wiecznie, bo na horyzoncie czają się zakapiory wysłane przez mafiosów siedzących w więzieniu dzięki aktywności Freda. Stąd cała druga połowa sielskiej komedii zamienia się w film akcji ze sporą dawką przemocy. Taki zresztą jest cały obraz.
Musicie widzieć, że problemem nie jest wcale obsada. Choć wszyscy grają na pół gwizdka - zarówno De Niro, jak i Jones czy Pfeiffer - nie jest to największą wadą. Standardowe miny De Niro są i tak nieosiągalne dla większości aktorów, więc jego słabsza dyspozycyjność prezentuje pewien poziom, podobnie jak wspomniany Tommy Lee Jones. Problemem jest tożsamość filmu. Pierwsza połowa, stanowiąca ciekawą satyrę na odmienność Amerykanów i Francuzów, a także postrzegania USA przez zadufaną w sobie Francję, jest najmocniejszym punktem produkcji. Przetykanie tych scen mafijnymi sposobami radzenia sobie z problemami również przejdzie, szczególnie że przemoc, choć bezsensowna, potrafi rozśmieszyć. Gorzej, gdy nagle Porachunki zmieniają się w komedię gangsterską z ogromem strzelania doczepionego niby na siłę. Film gubi swój rytm, a Luc Besson sam nie wie, czy robi kolejną odsłonę "Taxi" lub "Uprowadzonej", czy dalej trzyma się komedii rodzinnej.
A szkoda, bo zdarza się kilka scen-perełek, jak chociażby puszczenie oczka w stronę fanów De Niro. Pokaz filmowy "Chłopców z ferajny" i reakcja Roberta - bezcenne. Takie są właśnie Porachunki. Miewają momenty i w ogólnym rozrachunku są miłym filmem, przy którym można się odprężyć, jednak po wyjściu z kina niewiele z tego wszystkiego zapamiętamy. Luc Besson z pewnością ma lepsze projekty na koncie.