Moją główną obawą było to, że Rozczarowana będzie zrobiona bez pomysłu. W ostatnim czasie kina są wręcz zalewane sequelami próbującymi zarobić coś na nostalgii. Miałam więc nadzieję, że ten film nie będzie jednym z nich. Na szczęście w kontynuacji nie zabrakło serca i magii – a w szczególności tego drugiego. W pierwszej części Giselle wniosła trochę bajkowości do Nowego Jorku. Pokazała, że nie wszystko musi być szare i ponure. Jednak tym razem przekona się, dlaczego nasz świat jest czasem lepszy od dwuwymiarowej Andalasii.
Jako dziecko byłam zakochana w filmie Zaczarowana. Wciąż chętnie do niego powracam. Amy Adams jako Giselle była niesamowita – opanowała bajkową gestykulację do perfekcji. Poza tym był to chyba najbardziej samoświadomy film Disneya, który celnie nabijał się z baśniowych klisz, ale nie zrezygnował z magicznego klimatu. Pamiętam, że ludzie chwalili scenę z Krainy Lodu, która wytykała absurdalność wielkiej miłości po jednym dniu znajomości. A Zaczarowana była taka przez cały czas. Pierwsza część była tak dobra i specyficzna, że bałam się o to, czy kontynuacja udźwignie jej spuściznę. Drugi film o tej samej budowie po prostu by nie zadziałał i cofnął bohaterów tam, gdzie zaczynali. A wprowadzenie za dużego konfliktu w samej rodzinie mogłoby trochę zepsuć postacie, które pokochaliśmy wcześniej. Rozczarowana wpadła jednak na genialny w swojej prostocie pomysł, sięgający do korzeni wszystkich swoich inspiracji, czyli bajek – bo jeśli Giselle jest teraz macochą, to tropem wszystkich klasycznych baśni musi być zła do szpiku kości.
Cała fabuła opiera się na prostym życzeniu. Giselle pragnie, by jej życie było jak z bajki. Widać, że tęskni za domem. Można jednak odnieść wrażenie, że tak naprawdę nie ciągnie jej do samej Andalasii, a do wiążących się z magiczną krainą wspomnieniami z dzieciństwa. Dorośli widzowie – którzy zdążyli urosnąć w oczekiwaniu na sequel – wiedzą doskonale, że nawet z kochającą rodziną codzienność może stać się czasem przytłaczająca. Dla Giselle to trudny czas, ponieważ urodziła dziecko, które wymaga ciągłej uwagi. Małe mieszkanie stało się nagle za ciasne dla czwórki mieszkańców. W dodatku Morgan stała się nastolatką, dla której niektóre dziwactwa Giselle przestały być czarujące, a stały się trochę męczące.
Bardzo spodobało mi się tak zarysowane tło, ponieważ mam wrażenie, że wielu widzów może się z nim utożsamiać. Większość oglądających pewnie chociaż raz w życiu zatęskniła za dzieciństwem. Sama Morgan w filmie wspomina o tym, że jako dziecko zobaczyła księżniczkę na bilbordzie i były to czasy, gdy wszystko wydawało się jej o wiele prostsze. To nie rodzicielstwo jest tematem przewodnim filmu, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka, tylko desperackie pragnienie powrotu do nostalgicznego i mitycznego "przedtem". Najlepsze w tym jest to, że twórcom udało się stworzyć ten konflikt i uchwycić trudny moment zmian w życiu bohaterów, bez niszczenia relacji pomiędzy nimi. Giselle nie jest jak Shrek, który miał dość rodzicielstwa. Życzy sobie bajkowego życia nie tylko dla siebie, ale także z myślą o bliskich, którzy nie wydają się być szczęśliwi. Tak naprawdę nie jest nawet zła, gdy Morgan nazywa ją macochą, tylko zwyczajnie smutna i bezradna. Doskonale rozumiemy, dlaczego wypowiedziała swoje życzenie. Nie mamy za złe Morgan, że wstydzi się dziwactw Giselle, przez które może być wytykana palcami.
Najlepsze w Rozczarowanej jest to, że nie mamy wątpliwości, że postacie na pierwszym planie się kochają. Czasem sequele psują więzi, które udało się zbudować w pierwszej części. Tu jest inaczej. Cieszę się, że mogłam zobaczyć, że po latach Robert wciąż patrzy na Giselle z miłością. Może nawet większą niż kiedyś. Za każdym razem, gdy ta zaczyna śpiewać albo mówić o rzeczach, które dla innych są abstrakcyjne, jest rozczulony. Morgan jest teraz nastolatką i przez to straciła nić porozumienia z Giselle. Jako dziecko lepiej rozumiała jej bajkowe spojrzenie na świat. Ale to oczywiste, że kocha ją i uważa za swoją matkę, a nie macochę. Twórcom nawet udało się pokazać, że rodzina wciąż przyjaźni się z księciem Edwardem i Nancy. To naprawdę ciepły i rodzinny film. I cieszę się, że aktorzy powrócili do swoich ról, bo naprawdę miło ogląda się ich razem.
Ta część różni się od poprzedniej. Po pierwsze, nie polega w tak dużej mierze na satyrze bajkowych motywów. Pojawia się co prawda kilka żartów – moim ulubionym jest ten, że po ślubie już nic się nie dzieje w życiu bohaterów – ale jest tego znacznie mniej niż w Zaczarowanej. Nie podkreśla się też tak kontrastu pomiędzy baśniową Andalasią i Nowym Jorkiem, który trochę jak w pierwszym Thorze – asgardzki wojownik kontra ziemskie zwyczaje – budował pole do żartów. Być może tak jest lepiej, ponieważ to formuła, która łatwo może się wyczerpać i zacząć męczyć, a sequele nie są po to, by przerabiać od początku ten sam materiał. Zamiast tego Rozczarowana jest o wiele bardziej bajkowa niż oryginał, ponieważ cały świat Giselle zmienia się przez jej życzenie – Robert idzie polować na smoki, ona staje się macochą, a niemiła sąsiadka zostaje koronowana na złą królową. Miałam wrażenie, że tak właśnie wyglądałaby Cinderella, gdyby była zrobiona dobrze – chwytliwe piosenki, niesamowite kostiumy, współczesny humor. Czułam także, że jest to zrobione z myślą o fanach, co twórcy zatrzymali cudowne sukienki Giselle i zaangażowali oryginalną obsadę.
Moim głównym problemem i przestrogą jest właściwie to, że sequel jest bardzo przewidywalny. Już na samym początku pojawiają się sceny, które w oczywisty sposób sugerują, co wydarzy się później. Gdyby ktoś kazał mi po pierwszych piętnastu minutach seansu rozpisać całą fabułę, zrobiłabym to bez problemu. Nie można też przemilczeć faktu, że zmarnowano potencjał wszystkich drugoplanowych bohaterów. Można to wybaczyć tylko dlatego, że oryginalna obsada po raz kolejny dała niesamowity występ. Chciałabym jednak, by kontynuacja przedstawiła kogoś nowego. Kogoś, kto trochę poszerzyłby ten świat. Mamy co prawda nową złą królową i jej syna, ale ten drugi mógłby być równie dobrze zastąpiony przez karton, ponieważ odgrywa mniejszą rolę niż kot z CGI.
Choć bardzo spodobał mi się ten film, to muszę przyznać, że nie jest dla każdego. Jeśli lubicie kicz, bajkowość i Disneya, to prawdopodobnie jest to coś dla was, bo Rozczarowana bardzo świadomie gra tymi wszystkimi elementami. Ale jeśli zalewa was krew, gdy bohaterowie zaczynają śpiewać w środku zdania, to powinniście zrezygnować z seansu. To prosty jak budowa cepa, ale strasznie czarujący film zrobiony z sercem. Poleciłabym go też osobom, które szukają coś na seans z młodszymi widzami, ponieważ jest ogromna szansa, że wszyscy oglądający będą zadowoleni. Ode mnie nostalgiczne 7/10. Choć nie jest idealnie, to naprawdę cieszę się, że ten sequel powstał – a mam wrażenie, że ostatnio coraz rzadziej mogę coś takiego powiedzieć. Nie przebił oryginału, ale fani znajdą wiele powodów, by go pokochać – chociażby za powrót Disneya do animacji 2D, cudowne kostiumy i genialną Amy Adams.