Kolejne odcinki serialu niestety nie zachwycają, pozostawiając wiele do życzenia. Produkcja zapowiadała się ciekawie, jednak w chwili obecnej nie znajduję w niej wiele wartego uwagi.
Po przyzwoitym odcinku pilotowym, kolejne epizody Salvation sprawiają wrażenie zwyczajnie byle jakich. Z biegiem czasu widać wiele niedociągnięć i niedopracowanych wątków, a sami bohaterowie tracą na wiarygodności. Tym, co najbardziej rzuca się w oczy, jest fakt, że w kryzysowych i skomplikowanych momentach postaci wymieniają się kwestiami oczywistymi, które nie wnoszą do fabuły absolutnie nic. To aż razi, gdy stojąc przed nowo odkrytym centrum dowodzenia Dariusa Tanza, Grace i Liam, mówią sobie nawzajem, co widzą. Taki zabieg sprawia wrażenie, jakby twórcy traktowali widza jako półgłówka, który nie potrafi wyciągnąć wniosków z tego, co pokazuje mu się na ekranie. Podobną rolę zdają się pełnić retrospekcje, na siłę upychane przy kolejnych zwrotach akcji – ot, żebyśmy przypadkiem nie zapomnieli, że ten sam samochód już raz ścigał głównego bohatera. Odniosłam wrażenie, że pokazuje mi się palcem w którym momencie powinnam poczuć dreszcz na plecach, co działa na wielką niekorzyść serialu. Powtarzane sceny nie wnoszą nic do fabuły bieżącej, a we mnie wzbudzają jedynie zniesmaczenie.
Kolejne odcinki zwyczajnie nie są wciągające. Asteroida dalej pędzi w kierunku ziemi, a bohaterowie, jak panikowali w pilocie, tak panikują nadal. Tylko Darius Tanz zachowuje zdrowy dystans i rzeczywiście stara się działać, przez co jego wątki wypadają zdecydowanie najciekawiej. Dopiero w piątym odcinku dowiadujemy się czegoś więcej o przeszłości bohatera, co dodatkowo działa na korzyść – to chyba pierwszy przypadek, w którym postać jest nam zaprezentowana z perspektywy jej własnych doświadczeń i rzeczywiście pozostawia to po sobie dobre wrażenie. Szkoda, tylko, że takie szczegóły poznajemy dopiero w połowie sezonu.
Najsłabszym ogniwem serialu jest moim zdaniem Jilian, dziewczyna Liama. Odnoszę wrażenie, że bohaterka została wciśnięta do fabuły na siłę, a aktorka sama nie wie, co tak właściwie robi w tym serialu. Moment, w którym została od tak sobie zaangażowana do pracy w firmie Tanza wręcz mnie rozbawił, ponieważ jest zupełnie nieuzasadniony. Na chwilę obecną Jilian tylko kręci się po planie i prowadzi pogawędki o niczym, bądź idzie do łóżka z Liamem. Wszystkie wątki z jej udziałem to trochę czas stracony. Ciekawa jestem, jaki pomysł na tę postać mają twórcy – w tym momencie wydaje mi się, że żadnego.
Nie mogę przeboleć efektów dźwiękowych, które coraz częściej pojawiają się podczas zwrotów akcji. Towarzyszą im zwykle nagłe cięcia montażowe i zaciemnienie ekranu, co jest strasznie banalne i irytujące. Na politowanie zasługują także efekty specjalne – w przeciągu ostatnich odcinków po raz pierwszy zobaczyliśmy asteroidę za sprawą doganiającej ją sondy i teraz przynajmniej wiadomo, że nie ma co spodziewać się widowiska, a raczej biednych wizualizacji. Za sprawą swojej banalności, serial przestaje robić wrażenie, a proponowane elementy zaskoczenia (zasygnalizowane oczywiście muzyką, żeby nie było żadnych wątpliwości) wcale nie są zaskakujące. Serial jest bardzo przewidywalny i z łatwością domyślić się tego, nad czym tak długo główkują bohaterowie. Intryga prowadzona jest na zasadzie dochodzenia bohaterów animacji Scooby Doo, którzy w kolejnym odcinku zdzierają maskę z twarzy potwora. Tak i w tym wypadku, Doktor Croft okazał się tym złym? Niemożliwe, kto by pomyślał?
W chwili obecnej serial zawodzi oczekiwania. Z początkowo rozpoczętych zagadkowych wątków, w kolejnych odcinkach nie rozwinięto w zasadzie nic. Jedynymi momentami, które robią wrażenie jest tajemnicze samobójstwo przyjaciela Tanza oraz próba zamordowania dziennikarki. Szkoda, tym bardziej, że to już połowa serialu. Z tak rozpisaną fabułą nawet nie korci mnie by wiedzieć, co będzie dalej.