Każdy, kto choć trochę bardziej interesuje się militariami, wie, że mało jest jednostek tak ikonicznych jak brytyjski Special Air Service, a jeszcze mniej dorównuje lub przebija ją wiekiem. Każda historia ma swój początek i to o nim właśnie opowiada serial Oddział dla zuchwałych. Steven Knight, odpowiedzialny między innymi za fenomenalne Peaky Blinders, bierze na warsztat kulisy narodzin tej formacji w latach 1941-1942 pośród piasków afrykańskiej pustyni, nie szczędząc przy tym ani trochę ukazywania bólu i trudu, które im towarzyszyły. Produkcja ta doskonale udowadnia, że życie pisze czasem najlepsze scenariusze. A te w rękach sprawnego twórcy przeradzają się w pasjonujące widowiska. A taka jest właśnie historia Davida Stirlinga, Jocka Lewesa, Paddy'ego Mayne'a i Dudleya Clarke'a, trzech komandosów i agenta brytyjskiego, którzy wspólnymi siłami stworzyli jednostkę. Jak się okazało, Brytyjczycy nawet nie wiedzieli o tym, jak bardzo jej potrzebowali. Produkcja obejmuje okres od wydarzeń, które doprowadziły do powołania SAS, aż do 1942, kiedy zostali oficjalnie uznani za regiment i – słowami Winstona Churchilla – nastał nie początek końca, a koniec początku. Mamy więc dość spory przekrój czasowy, jednak bez zbędnych dłużyzn, bowiem twórcy zdecydowali się wybrać najbardziej mięsiste fragmenty z życia spadochroniarzy, zachowując przy tym płynność narracji. Należy przy tym zaznaczyć, że pokazano nie tylko najbardziej chwalebne czyny i fragmenty historii, ale też i porażki, czy dylematy oficerów, którzy musieli radzić sobie nie tylko z trudami wojny, ale i osobistymi tragediami i wewnętrznymi demonami. Jak wiadomo, nawet najlepszy scenariusz nie jest ciekawy, jeśli jest źle zagrany. Na szczęście produkcja ta nie cierpi na tę dolegliwość. Główna obsada – której przewodzą Connor Swindells, Jack O'Connell i nadspodziewanie dobry Alfie Allen – dosłownie dwoi się i troi, by wydobyć co najlepsze z postaci. Czuć, że naprawdę wczuwają się w swoje role i robią wszystko, by oddać im honor. Nie ma tu żadnej pierwszoplanowej postaci, która byłaby płaska, pozbawiona charakteru czy osobowości. Widzowi bardzo łatwo przychodzi zaangażowanie się w ich życie i kibicowanie im. Ogląda się to naprawdę przyjemnie.
fot. BBC
A jak jest z realizmem historycznym? Serial wita nas na początku słowami: "Ukazane tu wydarzenia, jakkolwiek wydające się nieprawdopodobnymi, są w większości prawdziwe". Nie dziwię się twórcom, że dali takie "ostrzeżenie", bowiem z jednej strony buduje to ciekawość i napięcie, a z drugiej przestrzega widza, który w pewne rzeczy mógłby nie uwierzyć. Zapewniam Was jednak, że większość tego, co dzieje się w tej produkcji, miała miejsce naprawdę i ciężko tu szukać przesady czy zbytniej kreatywnej wolności twórców. Powiem więcej, pomniejszono wręcz skalę pewnych wydarzeń, by nadać im nieco bardziej kameralny ton i podkreślić relacje łączące bohaterów. Czuć, że twórcy naprawdę chcieli być jak najbliżej historycznej prawdy. Widać to w wielu detalach, które wpleciono w opowieść. Począwszy od tego, że tak naprawdę SAS był w większości pomysłem Jocka Lewesa, a nie Davida Stirlinga (któremu często mylnie przypisuje się tę ideę ze względu na to, że był dowódcą), przez chaotyczny charakter Paddy'ego Mayne'a, a skończywszy na legendarnych umiejętnościach i technikach nawigacyjnych Mike'a Sadlera z Long Range Desert Group, które do dziś są elementem szkolenia w wielu jednostkach. Nie oszczędzono też szefa brytyjskiego wywiadu na region afrykański, Dudleya Clarke'a, wraz z jego wieloma ekscentrycznymi zachowaniami.  W zasadzie jedyną postacią, która została stworzona specjalnie do tej historii, jest Eve Mansour, francuska agentka, ale nie ma się tu do czego doczepić. Raz – jest ona bardzo naturalnie wpleciona w opowieść, a dwa – stanowi uosobienie pewnego archetypu kobiety szpiega, który był w tamtym okresie wyjątkowo prominentny. Zresztą jej postać służy przede wszystkim uproszczeniu pewnych wątków politycznych, które zdecydowanie zbyt mocno rozwodniłyby historię, więc mówiąc krótko – reprezentuje po prostu pewien zbiór wydarzeń i czyni je bardziej przyswajalnymi dla widza.
fot. BBC
Ogromnym, a przy tym pozytywnym zaskoczeniem jest też dla mnie ścieżka dźwiękowa serialu. A to z tego prostego powodu, że zrezygnowano niemal całkowicie z okraszenia produkcji muzyką z epoki, w wielu miejscach zastępując ją hard, a nawet punk-rockiem. Dodatkowo zrobiono to naprawdę dobrze, płynnie wplatając agresywne nuty i podgrzewając atmosferę. Sam jestem fanem takich brzmień, więc jestem w stanie spokojnie sobie wyobrazić Jeepy LRDG sunące przez Saharę przy dźwiękach I fought the law w aranżacji The Clash, płynących z pokładowego radia. Równie mocno co dźwiękowcy, postarali się też operatorzy. Zdjęcia są naprawdę cudowne, oddające klimat spalonej słońcem pustyni, a praca kamery jest taka, jakiej wymaga dany moment. Po prostu nie ma się do czego przyczepić. Podobnie jest zresztą z każdym aspektem technicznym tego serialu.  Podsumowując, Oddział dla zuchwałych to naprawdę kawał solidnego kina wojennego, który jakościowo mogę porównać chyba tylko do Bitwy o ciężką wodę, a pokosiłbym się o stwierdzenie, że przebija tamtą produkcję pod kilkoma względami. Nie zastanawiać się, tylko oglądać, jeśli lubicie akcję i kino wojenne.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj