Problem, jaki mam z serialem "Scream Queens", jest taki, że odkąd usłyszałam o jego powstawaniu, czekałam na pierwszy odcinek jak pies wgapiający się w lodówkę. Komediowy horror, a co więcej - pastisz? Brzmiało to jak serial wręcz idealny, w dodatku tworzony przez lubianego przeze mnie Ryana Murphy’ego. Niestety produkcja uwydatnia tylko wady, które miało "Glee", jednocześnie nie próbując w żaden sposób dojść do atmosfery nawet 4. sezonu "American Horror Story". To, co najbardziej uwiera w tym odcinku, to związek Chada i Chanel. Niby ma być śmiesznie, niby ma być parodystycznie, a jednak nie do końca to ze sobą współgra. Może problemem jest to, że ich związek nie idzie w żaden sposób do przodu – od trzech odcinków słyszymy, że Chanel nie jest popularna, więc się rozstają. Ile można prowadzić ten związek na podstawie jednego gagu? Uwiera to zwłaszcza dlatego, że oddzielnie te postacie są świetnie napisane – i może tutaj okaże się, że mam dosyć niepopularną opinię, bo o wiele bardziej podoba mi się postać Chada niż Chanel. Nie zrozumcie mnie źle, Emma Roberts jest w tej roli niesamowita, jednak Glen Powell ze swoim szybkim mówieniem, tonem głosu i mimiką – niby ledwo się zmieniającą, a jednak efektowną – wydaje się stworzony do roli pustego kobieciarza. [video-browser playlist="752087" suggest=""] I tu dochodzimy do następnego minusa serialu, czyli urywanych wątków. Mogę zrozumieć, że cały romans między Chanel nr 2 i Chadem miał być podłożem następnego gagu, a także przekręceniem schematu, ale szkoda, że nic z tego nie wynikło. Dowiedzieliśmy się o jakiejś (teoretycznie) mroczniejszej stronie Chada, niestety ani nie było to zbytnio zaskakujące, ani w żaden sposób nie zasugerowało, że to on może być mordercą, ani tym bardziej nie pokazało go z innej strony niż idioty. Oby scenarzyści bardziej rozwinęli ten motyw, jednak w ciekawszy sposób niż następny powód rozstania Chada i Chanel. O wiele ciekawszym pomysłem było wprowadzanie do KTT Munsch i Gigi - szkoda, że znowu było to średnio wykorzystane. Może jednak jest to przedwczesna opinia, miałam jednak nadzieję na więcej scysji między postacią graną przez Jamie Lee Curtis i Chanel, a także jakieś zmiany dynamiki między członkiniami KTT a panią dziekan – albo pokazaniem innej strony Munsch, dzięki której trochę mniej przypominałaby Sue Sylvester. Niestety nic takiego się nie stało, ale przynajmniej widzowie dostali śmieszną scenę między Gigi a wyżej wspomnianą bohaterką. Scenarzyści rozwinęli też trochę wątek romansowy prezydent Kappa Kappa Tau i ojca Grace, Wesa. Może nie jest to porywająca część serialu, ale ta dwójka wprowadza trochę uroku w "Scream Queens". Jednakże oto koniec narzekań, ponieważ trzeci odcinek miał swoje świetne momenty, a raczej walki. Pierwsza, walka maskotek, była wręcz niesamowita; aż szkoda, że Coney stał się jeszcze krótszy niż był i nie zawita już więcej w serialu. Druga scena godna zapamiętania to bitwa między bractwem Chada a Czerwonym Diabłem. Moment ucięcia obu rąk jednego ze studentów był niczym z filmu Tarantino (minus parę hektolitrów krwi). Szkoda tylko, że o ile sam Czerwony Diabeł jest ciekawym motywem, to poznanie jego tożsamości zbytnio nie fascynuje – żadna z postaci nie wydaje się na tyle ciekawa, by nim być. Tak jak przy "Scream" przez wszystkie odcinki próbowałam rozwiązać tę zagadkę, tutaj nie odczuwam fascynacji w żaden sposób. "Scream Queens" to nadal serial nierówny, który chciałoby się pokochać, jednak nie do końca można. Nie czuć nastrojowości, jaka towarzyszy „American Horror Story”, a podkręcony gleekowski humor mi osobiście nigdy się nie podobał. Nadal jednak uważam, że warto dać serialowi szansę, bo ma on parę ciekawych wątków – np. babcię Zayday i jej prezenty. Cóż, zobaczymy, jak pójdzie dalej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj