Na pewno nie będę ich oglądał raz jeszcze (nie jestem aż tak oddany sprawie), aby utwierdzić się w tym przekonaniu, ale nadal uważam, że pierwsze dziewięć epizodów drugiej serii stało na bardzo przyzwoitym poziomie. Wydawało się, że cliffhanger z jesiennego finału sprawi, iż będzie jeszcze lepiej, ale Revolution złapało w zamian potworną zadyszkę. Możemy więc marudzić, narzekać i przekonywać samych siebie, że oglądamy jeszcze serial NBC, bo "jest tak głupi, że aż śmieszny", ale jednak z drugiej strony porzucanie go teraz nie ma większego sensu – w końcu zapewne w maju zakończy on swój żywot, więc skoro dotrwaliśmy aż do tego momentu, wypadałoby ujrzeć na własne oczy, jaki będzie koniec tej historii.
Zaczęło się obiecująco – zajrzeliśmy do Gabinetu Owalnego, poznaliśmy prezydenta, a Neville otrzymał nowe dyrektywy, które mocno komplikują plan wyniesienia jego rodziny na szczyt władzy. Tom niejako wraca do korzeni – będzie mógł na nowo wykazać się umiejętnościami udoskonalonymi po zaciemnieniu, ruszając na poszukiwanie wroga Patriotów i swojego byłego szefa, generała Monroe. Ale kiedy już go znajdzie, zapewne będzie miał dylemat: zabić czy współpracować? Mam nadzieję, że wybierze tę drugą opcję. Revolution potrzebne jest bowiem zminimalizowanie liczby wątków. Zjednoczenie Giancarlo Esposito (po raz pierwszy w tym sezonie) z pozostałymi protagonistami było konieczne, a paczka głównych bohaterów powinna trzymać się razem w krucjacie przeciwko Białemu Domowi. Bardzo pomógł pięciodniowy przeskok w czasie, który w chociaż małym stopniu zresetował serial i uporządkował świat przedstawiony.
Nie będę pastwił się nad ewolucją postaci Charlie, która przeszła długą drogę od czasu pilota i teraz sprawia wrażenie wyzutego z emocji robota, który żyje na pożyczonym czasie. Podobnie poprowadzona jest Rachel, ale różnica między nimi polega na tym, że córka jest twardzielką bez skrupułów, a matka stoi na skraju depresji (przynajmniej tak gra ją Liz Mitchell - serio powinna postawić wszystko na jedną kartę i wypróbować inną minę niż ta, którą raczy nas od początku sezonu). Casanova Connor i romantyk Miles mieli w tym odcinku chyba za zadanie nieco poprawić humor wspomnianych pań. Wszystko to jednak wyszło co najmniej komicznie, a Revolution udowodniło wszem i wobec, że nie jest sexy (tym bardziej od momentu pozbycia się Nory).
[video-browser playlist="633734" suggest=""]
Wyprawa do Nowego Vegas również pozostawia mieszane uczucia. Wprowadzona jest do scenariusza chyba tylko po to, aby Tom i Jason nie odnaleźli Bassa zbyt szybko. Koniec końców okaże się, że Neville’owie są jedynymi "najemnikami", którzy pomogą bohaterom w walce z Patriotami. Nieco rekompensuje tę historię końcówka odcinka oraz zabawa Monroe i spółki w Ocean’s Eleven. Jak się jednak okazuje, kasyno faktycznie zawsze wygrywa.
Wątek Aarona i jego eks rozwija się bardzo ślamazarnie jak na najważniejszą linię fabularną serialu. Cały czas poszukują oni odpowiedzi dotyczących motywacji sztucznej inteligencji, która rośnie w siłę i wciąż się rozwija. Najpierw ukazała się bohaterowi jako dziecko, a w poprzednim odcinku jako Cynthia – dojrzała kobieta. Im awatar starszy, tym nanity bliższe są całkowitej samodzielności i kontroli. Trzeba przyznać, że ciekawa jest koncepcja zderzenia religii i nauki w trzynastym odcinku. Zapewne mieszkańcy Lubbock niedługo doświadczą potęgi technologii, którą uważają za boski dar.
Revolution powróci na antenę NBC za ponad trzy tygodnie, po Igrzyskach w Soczi, a do końca tej serii (i pewnie całego serialu, choć nigdy nic nie wiadomo) pozostało dziewięć odcinków. W tym recenzowanym widać już było jakąś poprawę - oby ten trend nadal się utrzymywał.