Ostatni odcinek drugiego sezonu Glee promowany był już od dawna. W sieci pojawiały się zdjęcia z planu, na których rozbiegani po ulicach Nowego Jorku, bajecznie kolorowi aktorzy serialu skutecznie podsycali oczekiwanie na wielki finał. Tym razem pozostawiono nas jednak z dość silnym uczuciem niedosytu i rozczarowania.

Słabo prezentowała się warstwa fabularna - zaserwowano nam za dużo wątków w jednym odcinku i do tego tych wątków, które chyba wszystkim się już przejadły – zachwyt dzieci z Ohio Nowym Jorkiem, kariera Willa, wieczne dramaty Finna, trudne wybory Rachel, zemsta Quinn... Skutek był dość kiepski – chyba żaden z nich nie był poprowadzony porządnie i zabrakło czasu na właściwe pokazanie zawodów krajowych, o których wspaniałości i prestiżu cały czas się mówiło, ale co wcale nie zostało pokazane. Wszystko było doskonale przewidywalne i ujęte w jak najbardziej słodki, cukierkowy sposób.

[image-browser playlist="610448" suggest=""]

Od początku wiadomo było, że New Directions nie wygra, dlatego ustawiczne rozmowy o tym, jacy są wspaniali i jak fantastycznie wyglądać będą w koszulkach zwycięzców trochę męczy. Wielka szkoda, że rozterki i wątpliwości Willa zakończyły się już po dwóch odcinkach – pan Shue jest naprawdę wspaniały w tym, co robi i jego wielka miłość do członków chóru pełni funkcję świetnego wyciskacza łez, ale czasem mógłby pokazać się też od troszeczkę innej, bardziej egoistycznej strony. Plany Quinn, tak obiecująco zapowiedziane pod koniec poprzedniego odcinka, stanowią jeszcze większe rozczarowanie – naprawdę jej wielką zemstą miało być poskarżenie nauczycielowi, że Rachel z Kurtem wymknęli się, by zobaczyć miasto?

Ponowne złączenie Finna i Rachel też nie zadowala – smutny jest fakt, że pod koniec drugiego sezonu serialu scenarzyści wykorzystali już większość kombinacji par i jedyne, co mogą nam zaoferować, to ciągłe powroty i rozstania tych samych osób. Finn, który co drugi dzień pała wielką miłością do innej dziewczyny, bardziej irytuje niż rozczula. Jego poświęcenie zawodów krajowych dla możliwości pocałowania ukochanej jakoś do mnie nie przemawia. Sama Rachel zdecydowanie przesadza w wielkiej akcji naprawiania błędów z przeszłości i zjednywania sobie wszystkich ludzi na swojej drodze. Ciężko mi to przyznać, ale tęsknię za jej pierwotną, nieznośną wersją. Można byłoby dopuścić do głosu także inne postaci, haniebnie zaniedbywane od niepamiętnych czasów.

[image-browser playlist="610449" suggest=""]

Odcinek nie był także zbyt satysfakcjonujący od strony muzycznej – naprawdę udana aranżacja pojawiła się tylko na początku – mash-up "I Love New York" i "New York, New York" jest tak radosny, tak wpadający w ucho i tak kolorowy, jak na "Glee" przystało. "My Cup" w wykonaniu Brittany i Artiego śmieszy i stanowi miły akcent, jednak daleko mu do "My Headband" Rachel. Możemy też wysłuchać dobrej technicznie, ale mało porywającej wersji "For Good" w wykonaniu Rachel i Kurta - warto jednak zaznaczyć, że duet ten ma miejsce w broadwayowskiej scenerii, co dodaje mu pewnego smaczku. Podobnie jest ze "Still Got Tonight" Willa. Potem nadeszły wielkie zawody krajowe i największe rozczarowanie.

Naprawdę dobry występ żeńskiego chórku, który dzięki wykonaniu "Yeah!" Ushera zajął czwarte miejsce, został przerwany po niecałej minucie tylko po to, by Will mógł spokojnie poprzekomarzać się z trenerem przeciwnej drużyny. Później przyszła kolej na zeszłorocznych zwycięzców – Vocal Adrenaline. Podziwiam umiejętności wokalne Sunshine, ale wciąż mając w pamięci "Bohemian Rhapsody" z finału pierwszego sezonu nie mogę powstrzymać najgorszych słów cisnących się na usta. Sunshine jest świetna, ale Adrenalina bez Jessego to już nie to samo. Dla mnie bezpowrotnie straciła cały czar. Wielka szkoda, że nie było nam dane zobaczyć tego, co przygotowały pozostałe zespoły – bardzo chętnie dałabym się rozłożyć na łopatki występem Portland Scale Blazers, którzy zajęli pierwsze miejsce. Ale najgorsze miało dopiero nadejść...

[image-browser playlist="610450" suggest=""]

Niestety nie potrafię zrozumieć tego mechanizmu – dlaczego najbardziej udane i najbardziej przejmujące wykonania utworów możemy podziwiać tylko w zaciszu szkolnego audytorium? Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie prosta kalkulacja, która pozwala nam sądzić, że w finale, na prawdziwej scenie dostaniemy coś jeszcze lepszego. Taka kalkulacja jednak zawodzi.

New Directions zaprezentowały naprawdę niewiele i chociaż ich przegraną miał spowodować nieprofesjonalny pocałunek na samym środku sceny, to śmiem twierdzić, że nawet bez tego akcentu chórek McKinleya nie byłby w stanie znaleźć się w pierwszej dziesiątce. Bynajmniej nie chodzi o to, że nie przypadł mi do gustu trend pisania oryginalnych piosenek – uważam, że to dobry pomysł i raczej nieunikniona strategia w promowaniu serialu. Twórcy mogli się jednak bardziej wysilić. "Pretending" może i miało swój urok, ale nie w wykonaniu Rachel i Finna. Ten duet z pewnością był świetny na samym początku, ale czy musi być nam serwowany przy każdej możliwej okazji? Tym razem wypadł wyjątkowo niemrawo. Nie rozumiem też dlaczego Finn kreowany jest na największego przywódcę i najlepszego solistę – nie śpiewa źle, ale – jak to powiedział Jesse St. James: "większość chłopaków śpiewa lepiej od niego, a Mike przynajmniej potrafi tańczyć". Potem zaprezentowano nam "Light Up the World", niestety łudząco podobne do "Loser Like Me", zarówno pod kątem linii melodycznej, jak i choreografii (chociaż nie wiem, czy słowo choreografia w przypadku New Directions jest dobre, bo od początku istnienia serialu dostaliśmy zaledwie kilka naprawdę udanych układów, reszta ogranicza się do biegania po scenie i wyciągania rąk w górę w najważniejszych momentach). Żadna z tych piosenek nie dała możliwości zaprezentowania prawdziwego talentu wokalnego, którego przecież młodym aktorom z pewnością nie brakuje.

[image-browser playlist="610451" suggest=""]

Glee ostatnimi czasy dostarcza mi naprawdę wielu tematów do rozmyślań i dręczy mnie zagadkami, na które nie potrafię znaleźć odpowiedzi. Pierwsza sprawa: co się dzieje z Sue Sylwester? Tak, zdaję sobie sprawę z tego, że każdy bohater musi się w końcu zmienić, zrozumieć swoje błędy i tak dalej, ale czy naprawdę ta chwila dla Sue już nadeszła? Z wielkim ubolewaniem cofam się wiele odcinków wstecz i widzę, że trenerka od dłuższego czasu jest przez scenarzystów zaniedbywana. Złagodniała, straciła tą jedyną w swoim rodzaju ciętość języka, a jej intrygi, niegdyś tak cudownie wymyślnie i absurdalne, przynoszą jedynie rozczarowanie. Mam nadzieję, że to tylko chwilowy regres i dawna Sue powróci, bo wraz z nią serial zdecydowanie traci pazur. Jeśli już mowa o pazurze – gdzie się zapodział ten specyficzny sposób narracji i montażu w serialu, który tak odróżniał go od innych produkcji?

Kolejną zagadką jest dla mnie zupełne niewykorzystanie postaci Jessego. Chłopak pojawia się w serialu po prawie rocznej przerwie, ma wystąpić tylko w trzech odcinkach i co dostaje? Kompletne zepsucie swojej postaci i zupełny brak eksploatacji jego talentu. Założę się, że wiele osób podzieli moje zdanie – Groff jest jedną z najbardziej utalentowanych osób w obsadzie, a jego duety z Rachel (ach, ta chrypka w "Rolling in the Deep"!) dostarczają o wiele więcej emocji, niż te wyśpiewywane w prawie każdym odcinku z Finnem. Nie pojmuję jednak również dlaczego pan St. James z cudownie zakochanego w sobie, inteligentnego manipulatora stał się nagle zupełnie bezpłciowym idiotą, który nie wie, czym jest recesja.

[image-browser playlist="610452" suggest=""]

Niestety już teraz zdaję sobie sprawę ze smutnego faktu, że pomimo świeżego jeszcze niezadowolenia i rozczarowania, całe wakacje będę czekać na trzeci sezon Glee. Poziom negatywnych uczuć będzie się stopniowo obniżał, za to poziom tęsknoty za uczniami z McKinley regularnie wzrastał. Mogę mieć tylko nadzieję, że twórcy serialu mają w zanadrzu jeszcze całe mnóstwo świetnych pomysłów i zawrócą Glee na wcześniejsze tory.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj