Przy okazji recenzji poprzedniego odcinka chwaliłem sceny między głównymi bohaterami serialu, pisząc, że to najlepsze sceny w produkcji. W God Bless Her Rotting Soul takimi interakcji między Gallagherami twórcy raczą widzów w większym natężeniu, niż to bywało ostatnimi czasy. Poszczególne wątki – choć nadal istotne i stanowiące integralną część fabuły – zeszły na dalszy plan. Zawsze mocną stroną serialu były momenty zjednoczenia się rodziny, gdy na horyzoncie pojawiały się naprawdę duże kłopoty. Wszystkim włączał się wtedy tryb „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Nie inaczej stało się, kiedy okazało się, że trzeba będzie zwrócić równowartość narkotyków Moniki. Cały wątek został świetnie poprowadzony. Od momentu szantażu Carla i Iana po zebranie rodzinne – w którym Fiona mogła pozwolić sobie na swoje pięć minut przemówienia w stylu „a nie mówiłam?!”, fenomenalna scena oraz aktorstwo – aż po przemówienie Franka. Po drodze znalazła się też świetna – Carl w koparce! – scena na cmentarzu, o której grzechem byłoby chociaż nie wspomnieć, choć to ostatni punkt najbardziej powiał świeżością i na nim skupię się najbardziej. Moment oddania długu przypominał mi podobny motyw z któregoś z poprzednich sezonów, gdy Gallagherowie musieli naprawić błędy ojca poprzez spłacenie jego długu, co wiązało się z odzyskaniem Liama. W God Bless Her Rotting Soul moment spłaty wyglądał dość podobnie z tą różnicą, że to właśnie Frank przekonał wierzyciela do przyjęcia tylko części zapłaty. Jest to dosyć zaskakujące, ale zarazem również odświeżające, nieźle pomyślane zagranie fabularne. Mieszczące się w charakterze postaci. Po raz kolejny można głowić się, czy u najstarszego z Gallagherów zachodzi szczera zmiana czy jednak to tylko chwilowe kaprysy spowodowane żałobą? Ta niejednoznaczność postaci Francisa uprzyjemnia seans, angażując widza. Shameless to na pozór serial obyczajowy, lecz dzięki takim bohaterom, jak ten grany przez William H. Macy produkcja wybija się jako coś innego, co nie łatwo porównać do innych tragikomicznych seriali o rodzinie. Mniej czasu dostały za to inne wątki, ale wpłynęło to pozytywnie na jakość epizodu. Fiona, gdy nie strofowała rodzeństwa, użerała się z denerwującą dziewczyną swojej nowej przyjaciółki. W zasadzie wydarzenia w nim zawarte były dość schematyczne, lecz dzięki odrobinie „shamelessowości” udało się wyciągnąć z tego coś więcej. Chyba właśnie przez samodzielność w przywracaniu mieszkania do ładu, nieustępliwość oraz ukazywanie najstarszej z sióstr Gallagher jako niedającej sobie w kaszę dmuchać kobiety schemat niemiłej z byle powodu lokatorki kamienicy nie rzucał się tak w oczy. Znajomymi motywami też trzeba umieć się bawić i dostosowywać do specyfiki produkcji, do której są wprowadzane, a tę umiejętność twórcy recenzowanego serialu opanowali do perfekcji. Znów pozytywne zaskoczył Lip. Tym razem nie przez jego akcję, ale przez wątek zaproponowany przez twórców. Odejście na chwilę od sercowych problemów bohatera i skupienie się na problemach profesora Youensa miło zaskakuje. Scenarzyści wciąż znajdują miejsce, by rozwijać najstarszego z braci Gallagher jako człowieka. Nie lubiłem wątku jego pijaństwa, ale ten „upadek” zadziałał pozytywnie na wydarzenia z tej serii. Był to też najpoważniejszy wątek w God Bless Her Rotting Soul, utrzymany w ramach czysto dramatycznych, stanowiący dobrą przeciwwagę do lżejszych momentów, z poruszającym zakończeniem. Takie historie lubię oglądać, szczególnie gdy tak świetnie wyrównują ton produkcji. Z drugiej jednak strony twórcy mogliby się pokusić o wprowadzenie jakiejś nowej postaci do serialu, gdyż miałem nadzieję, iż Youens poradził sobie już dawno temu ze swoimi problemami. O wspomniane lżejsze momenty zadbał jak zwykle Kevin z żoną. Przez guza mężczyzna stał się zabawnie przewrażliwiony na punkcie zdrowia, ale dało to pretekst do wprowadzenia wątku o pochodzeniu bohatera. To właśnie najbardziej lubię w dobrych historiach – gdy z zabawnego pomysłu wychodzi coś poważniejszego. Znając klimat, który wprowadza Kevin do serialu na pewno nie będzie całkowicie poważnie i znajdzie się miejsce dla wielu żartów, lecz mimo wszystko jest tutaj potencjał na coś o wiele więcej niż tylko komedię. Uwidacznia się on szczególnie w finałowej scenie dzwonienia, gdy Ball mówi do żony „Nazywam się Bart?”. Poruszający moment z perspektywami na ciekawe rozwinięcie. Mniej oddzielnego czasu dostali pozostali, ale obyło się to dla nich z korzyścią. Twórcy nie śpieszą się z rozwijaniem reszty bohaterów, co może być dobrym pomysłem, w końcu pozostało jeszcze dużo czasu do końca sezonu. Związek Iana z Trevorem póki co stoi w miejscu w ślepej uliczce, Debbie – choć nagle – to na pewno z korzyścią dla niej rozstaje się z Neilem (a może to jeszcze nie koniec tej relacji?), a Carl nadal czeka na swoje pięć minut. Liam, bardziej wzorem poprzednich sezonów niż obecnego, stanowił tło w God Bless Her Rotting Soul. Oczywiście ograniczenie osobnych wątków Gallagherów to nie jest wada, a raczej konieczność, która pozwoliła wprowadzić niezłą rodzinną dramę. Shameless – Niepokorni nadal trzyma poziom. Pomimo pewnego zamówienia kolejnego sezonu warto rozkoszować się każdą sekundą spędzoną z Gallagherami. Drugiego takiego serialu prawdopodobnie nie ma obecnie w telewizji, a możliwe, że długo nie będzie. Tym bardziej warto doceniać tę produkcję, gdyż wciąż trzyma więcej niż zadowalający poziom pod każdym względem.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj