Najpierw były dylogie, w których najsłynniejszy detektyw świata stawał w szranki z wampirami lub podróżował w czasie, potem Sylvain Cordurie napisał najbardziej rozbudowaną opowieść z Holmesem, czyli sześcioczęściową serię Sherlock Holmes Society. Wydawało się wówczas, że na tym kończymy naszą przygodę z fantastycznym światem w realiach przełomu XIX i XX wieku, ale wyszło na to, że to jeszcze nie wszystko, co miał do zaoferowania czytelnikom francuski scenarzysta. Wraz z Kronikami Moriarty’ego wracamy do podwójnych historii, tym razem – przynajmniej w pierwszym tomie – bez udziału Sherlocka Holmesa. Czy odczujemy jego brak?
Kroniki Moriarty’ego okazują się być bezpośrednią kontynuacją miniserii Sherlock Holmes i Necronomicon. Przed lekturą spin-offu warto sobie przypomnieć wcześniejsze wydarzenia, ale i bez tego powinniśmy sobie poradzić w ogarnięciu nowego rozdziału w życiu Moriarty’ego. W pisanej przez Cordurie'a historii zginął już dwukrotnie – pierwszy raz kanonicznie w 1891 roku nad wodospadem Reichenbach w Szwajcarii, drugi raz w Londynie, kiedy próbował przy użyciu Necronomiconu sprowadzić lovecraftowskich Wielkich Przedwiecznych. I nagle, po obu tych śmierciach, ponownie powraca do krainy żywych.
W Kronikach Moriarty’ego dostajemy szczegółowy opis doświadczeń złoczyńcy poza granicą życia, na które składają się głównie tortury zadawane mu przez Przedwiecznych. To oznacza, że fabuła w komiksie prowadzona jest dwutorowo – w retrospekcjach dostajemy to, co wyżej, a w czasie teraźniejszym perypetie Moriarty’ego po powrocie z martwych. W Anglii odnajduje dawną współpracownicę Miss Rutherford i razem ruszają na poszukiwanie kilku istniejących kopii Necronomiconu. W jakim celu? To już trzeba sprawdzić w komiksie samemu.
Na przestrzeni lat w komiksach Cordurie'a można było prześledzić ewolucję autora, który zaczynał swą przygodę z detektywem od mało finezyjnych, przewidywanych scenariuszy, by w końcu w serii Sherlock Holmes Society wejść na nowy, obiecujący fabularnie teren. Kroniki Moriarty'ego wyglądają na jego wcześniejsze dokonanie (z okresu pisania dylogii) i od razu widać różnicę jakości, choć przygody złoczyńcy śledzimy z ciekawością, szczególnie w przywoływanych często retrospekcjach. To w nich Cordurie stara się naśladować posępny, rozbudowany styl pisarski Lovecrafta i wychodzi mu to całkiem nieźle.
Gorzej jest z fabułą w teraźniejszości, która nie ma raczej mocnych punktów i koniec końców zaczynamy przy niej niedyskretnie ziewać. To, co w niej ciekawe, to sama postać Moriarty’ego, który podczas pobytu u Wielkich Przedwiecznych zyskał nowe umiejętności. Wydaje się potężniejszy niż przed tym doświadczeniem. I dlatego nawet nie brakuje nam w tej historii Sherlocka Holmesa, bo złoczyńca w całości pozwala w tej historii skupić na sobie uwagę. Być może, gdyby przynajmniej fragmenty z retrospekcji były narysowane w bardziej ekspresyjnym stylu, który pokazywałby wiarygodnie odmienność świata stworów Lovecrafta i tym samym przemianę Moriarty'ego, ocena byłaby wyższa, ale jest, jak jest – rysunki Andrei Fattoriego to typowa frankofońska realistyczna kreska, bez szaleństw czy eksperymentów. I taki jest właśnie komiks Kroniki Moriarty’ego – z fabułą i rysunkami bez szaleństw, choć w treści o szaleństwo się ocierający.