Siedmiu Żołnierzy to komiks o drużynie superbohaterów, którzy ani razu się nie spotykają. Czy to podejście ma sens i składa się w koherentną opowieść? Jeśli wcześniej nie przedawkowaliście stylu Granta Morrisona, lektura da wam niezłą frajdę.
Po zdobyciu szczytów Marvela i DC Grant Morrison szukał nowego wyzwania. Ambitny twórca, słynący z tego, że nigdy nie wybiera drogi na skróty i rzadko kiedy korzysta z utartych schematów, chciał zająć się czymś mniej mainstreamowym. Wybór padł na superbohaterów z peryferii Detective Comics. Zakurzeni herosi zawsze fascynowali autora. Już w Animal Manie z końcówki lat osiemdziesiątych poruszał problem postaci komiksowych, które wegetują w niebycie, czekając, aż ktoś po nie sięgnie i wprowadzi do bieżącej opowieści. Do Siedmiu Żołnierzy Grant Morrison wybrał Lśniącego Rycerza, Guardiana, Zatannę, Klariona Wiedźmiego Chłopca, Mister Miracle’a, Bulleteer i Frankensteina. Autor nie poszedł jednak na łatwiznę, bo uczynił ze skompletowanej przez niego drużyny prawdziwy unikat. Mierząc się ze wspólnym wrogiem, bohaterowie działają oddzielnie, niezależnie i co ważne, bez świadomości istnienia swoich ziomków z drużyny. Ryzykowny krok ze strony autora. Z czasem to rozwiązanie nabiera sensu, jednak podjęty kierunek nie każdemu przypadnie do gustu. Poszczególne opowieści są bardzo autonomiczne i w ogólnym rozrachunku nie tworzą satysfakcjonującej całości jako opowieści o drużynie superbohaterów. Morrison nie wykorzystał w stu procentach wypracowanego przez siebie potencjału. Wszystko zależy jednak od nastawienia odbiorcy, bo lektura Siedmiu Żołnierzy jako niezależnych (i szalonych) superbohaterskich fabuł daje dużo radochy.
Egmontowe wydanie Siedmiu Żołnierzyrobi olbrzymie wrażenie. Zbiorczy tom to kolejna kolekcjonerska perełka stworzona z wielkim szacunkiem zarówno dla materiału źródłowego, jak i czytelników. Imponujących rozmiarów album skupia wszystkie zeszyty poświęcone poszczególnym członkom Siedmiu Żołnierzy, jak i dwa wydania zbiorcze. Komiks rozpoczyna się od przygód wcześniejszego składu Siedmiu Żołnierzy, kończącego swoje wojaże w bardzo niefortunny sposób. Potem śledzimy już samodzielne historie herosów, które są nam prezentowane naprzemiennie. Poszczególne opowieści mają swój własny styl graficzny oraz konkretną konwencję. To wielka siła Siedmiu Żołnierzy – przygody protagonistów nie zlewają się w jedno, bo są tak mocno ugruntowane w charakterystycznej estetyce (zarówno w kwestii formy, jak i treści), że po otworzeniu komiksu w losowym miejscu, w ciągu sekundy orientujemy się, której postaci dotyczy dany fragment.
Kim są w takim razie tytułowi Żołnierze? To herosi konfrontujący się z demoniczną zarazą Sheeda, która przybyła do naszej rzeczywistości z zamierzchłej i fantastycznej przeszłości. Mamy tu do czynienia z wrogiem dość abstrakcyjnym, który w pewnych momentach jest namacalny, w innych stanowi jedynie unoszące się nad akcją zagrożenie. Z kolejnymi częściami opowieści Morrison bardziej koncentruje się na osobistych zmaganiach bohaterów, a z Sheedy czyni personifikację zła, tożsamą z generycznym superbohaterskim adwersarzem. Jednym słowem, wróg jest tu nijaki i na dobrą sprawę mógłby go zastąpić każdy inny złoczyńca uzbrojony w armię potworów i demonów. Grant Morrison nie wysilił się zbytnio, kreując główne zagrożenie. Na szczęście w finałowym rozdziale, w którym autor łączy losy postaci w konfrontacji z Sheedą (choć herosi wciąż się nie spotykają), oś konfliktu i ambicje złej strony zostają czytelnie wyjaśnione. Swoją drogą finałowa część Siedmiu Żołnierzy to prawdziwa perełka. Świetna forma zespaja ze sobą w pomysłowy sposób style towarzyszące przygodom wszystkich bohaterów.
Omówmy teraz naszych protagonistów, bo to na tym polu Morrison odnosi największy sukces. Pierwszym herosem, którego poznajemy, jest Lśniący Rycerz. To on wydaje się tu kluczową postacią, bo przybywa z przeszłości i jest już zaznajomiony z zarazą Sheeda. Wątki z Lśniącym Rycerzem prezentowane są w konwencji dark fantasy, ale też nieco fish out of water, bo wojownik z magicznego średniowiecza musi odnaleźć się w naszych czasach. Guardian to dość klasyczny heros, pracujący dla tajemniczego konglomeratu prasowego. Pierwsze opowieści z jego udziałem przedstawiają walkę piratów-bezdomnych, którzy zamiast statkami, poruszają się podziemnymi pociągami metra. Jednym słowem, Grant Morrison na pełnej petardzie. Losy Klariona przedstawiono w formie gotyckiego horroru. Jest to całkiem klimatyczne, jednak z czasem Morrison rozcieńcza atmosferę, aplikując opowieści motywy, które niekoniecznie pasują do obranej konwencji.
Kolejną bohaterką jest Zatanna – jedna z bardziej znanych postaci w tym składzie. Jej historia, jak łatwo się domyślić, koncentruje się na magii i szybko staje się dość surrealistyczna. Mister Miracle to niestety nie Scott Free, znany z wybitnego komiksu Toma Kinga. Historia Shilo Normana jest jednak dość mocno osadzona w mitologii DC i krąży wokół takich postaci jak Darkseid, Oberon czy Metron. Bulleteer to klasyczna superbohaterska dekonstrukcja, a Frankenstein wprowadza do Siedmiu Żołnierzy nieco groteski gore i pomysłowej makabry. Jak widać mamy tu do czynienia z olbrzymią różnorodnością i to jest właśnie siłą napędową tego imponujących rozmiarów komiksu. Gdyby całość była tworzona w jednym stylu, zachodziłoby wrażenie pewnej żmudności, bo fabularnie wszystko i tak skupia się na mordowaniu maszkar z piekła rodem.
Na kartach Siedmiu Żołnierzy rządzi chaos i permanentna akcja. Oprawa wizualna jest krzykliwa i przekoloryzowana, a okienka komiksowe mocno pocięte. Morrison co rusz wprowadza do historii nowe postaci, ulokowane zarówno po jasnej, jak i ciemnej stronie mocy. Część z nich zmienia swoje tożsamości, inne giną, tylko po to, żeby wrócić w odmiennej formie. Poszczególne historie połączone są poprzez miejsca akcji, drugoplanowych bohaterów, istotne przedmioty czy ukryte easter eggi. Komiksowi nie można odmówić zapierającej dech w piersiach wizji, a autorowi nieograniczonej wyobrazi, ale fani stonowanych, czytelnych i metodycznych narracji będą tu nieco zawiedzeni. Morrison stawia na abstrakcję, przenikanie się rzeczywistości i rozwój bohaterów w ogniu walki. To nie jest Mister Miracle Toma Kinga, gdzie klatka komiksowa z siedzącym na kanapie bohaterem mówi więcej niż dziesiątki superbohaterskich stron. W Siedmiu Żołnierzach już po krótkim preludium na scenę wkraczają gigantyczne monstra i przerażające demony.
Niemniej, dzięki pięknemu egmontowskiemu wydaniu, Siedmiu Żołnierzy to kolejny must have na półce komiksowego kolekcjonera. To też okazja do zapoznania się z mniej znanymi bohaterami DC oraz następna szansa na zanurzenie się w absolutnie wyjątkowym stylu Granta Morrisona. Słynny artysta ma na swoim koncie jeszcze więcej szalonych wizji. Jeśli nie chcemy zniechęcić się do jego twórczości, warto dawkować sobie je w umiarkowany sposób. Natężenie morrisonizmów w Siedmiu Żołnierzach jest tak duże, że w zestawie z na przykład Multiwersum i Flex Mentallo. Człowiek Mięśniowej Tajemnicy może wywołać u co poniektórych poważną niestrawność.