Film Bodrova powstał na podstawie pierwszej części przygód Stracharza autorstwa Josepha Delaneya (recenzję "Zemsty czarownicy" znajdziecie TUTAJ). Tom Ward jest siódmym synem siódmego syna, a to oznacza, że ma specjalne predyspozycje i zdolności, by zostać Stracharzem, czyli kimś, kto zajmuje się ochroną zwykłych ludzi przez potworami, strachami i zjawami, które powinno się spotykać tylko podczas snów. Tom zostaje więc przyjęty na naukę do Mistrza Gregory'ego i tak zaczyna się przygoda. Szkoda tylko, że w istocie "Siódmy syn" ("Seventh Son") ma w sobie przygody tyle co nic, a z książki zostały jedynie imiona postaci i jako taka koncepcja świata przedstawionego. Reszta to już inwencja twórcza scenarzystów. Oglądając ten film, bardzo trudno jest nie wzdychać. Powodów mamy wiele i to już od samego początku. Ja w każdym razie nie mogłam się powstrzymać przed przewracaniem oczami w co drugiej scenie, "Siódmy syn" nie ma bowiem żadnego sensu. Bohaterowie biegają wesoło po ekranie bez celu, ładu i składu - i to w zasadzie mogłaby być cała recenzja. Żadna z postaci nie ma charakteru, porządnego rysu psychologicznego ani głębi. Ich czyny i zachowania nie zostały umotywowane, a sposób, w jaki rozmawiają, jest tak sztuczny i nienaturalny, że te groteskowe zdania padające z ust Jeffa Bridgesa czy Julianne Moore budziły po prostu śmieszność. Cała fabuła jest chaotyczna i szalenie niekonsekwentna. Zresztą niby po co? Przecież nikt w "Siódmym synu" nie zadaje pytań. Tak więc obowiązkowo mamy Wielką Miłość, która nie ma żadnego podparcia w emocjach bohaterów - rodzi się w trzy sekundy i na trzy sekundy jest przekonująca. Stracharz miał w zamierzeniu budzić niepokój, strach i być tajemniczą postacią, a okazuje się, że jest to prawie dobrotliwy staruszek, który rzuca suchymi żartami i spoufala się ze swoim uczniem praktycznie od razu. Z kolei Tom Ward (grany przez Bena Barnesa) nie robi nic poza wpatrywaniem się w swoją wybrankę jak cielę w malowane wrota i zaciskaniem zębów w scenach, które miały być podszyte jakimś strachem czy niepokojem (spoiler: nie były). [video-browser playlist="652301" suggest=""] Nawet bohaterka Julianne Moore jest postacią przerysowaną i zupełnie pozbawioną sensu oraz logiki. Przedstawia się ją jako królową wszelkiej potworności, przerażającą czarownicę, która ma na swoich usługach wielkie siły zła, tymczasem mateczka Malkin nie robi zbyt wiele poza paplaniem o tym, jaka jest straszna; jej czyny są przypadkowe, a końcówka z jej udziałem jest tak kiczowata i pretensjonalna, że bardziej się nie da. Z kolei cała historia, którą łączy ją i Stracharza, jest po prostu przykładem banału. Zupełnie jak historia Toma i Alice czy też fakt pochodzenia Toma i tajemnicy jego matki. Wszystkiego domyślamy się w jakieś pięć minut. "Siódmy syn" pozbawiony jest także klimatu. Z ekranu wylewa się CGI, wszystko razi sztucznością. Bohaterowie nie przeżywają żadnych emocji, co jest w ogóle zdumiewające, biorąc pod uwagę, że Tom jest młodym chłopakiem, który nagle musi opuścić dom, a potem po drodze zdarza mu się sporo nieprzyjemności i ekstremalnych sytuacji jak na niedoszłego farmera, który całe życie spędził w jednym miejscu. W filmie brakuje też napięcia, a pierwszy raz ziewałam już po dwudziestu minutach. Czytaj również: Kaya Scodelario w filmie „Piraci z Karaibów 5″? W zasadzie nie wiem, dla kogo został zrobiony "Siódmy syn". Dla dzieci wydaje się zbyt obrazowy przez te potwory z CGI, dla dorosłych jest za płytki i wyda się raczej śmieszny niż straszny. Trudno mi znaleźć grupę docelową, ale może to dlatego, że po prostu takiej nie ma, a film został zrobiony dla nikogo. Z przypadku. Niestety, tak to właśnie wygląda.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj