Ktoś zamordował słynnego lekarza, specjalistę od przeszczepu szpiku kostnego. Sprawa na pozór wydaje się banalna, zabójstwo spowodowane chęcią przejęcia majątku. Jednak prowadzący śledztwo komisarz Samborski (Piotr Stramowski) powoli zaczyna powątpiewać w ten motyw. Dość ciekawy scenariusz napisany przez duet Gawryś–Strzembosz został nie najlepiej zrealizowany. Nie straszy natłokiem banalnych rozwiązań czy nielogicznych zwrotów akcji, widzowi nie grozi więc zbyt częste przewracanie oczami z irytacji. Dodatkowo ładnie wkomponowuje się w to, co dzieje się obecnie na świecie. Sprawa handlu DNA i możliwości wykorzystywania go do celów nie tylko medycznych jest obecnie coraz większym zagrożeniem. Historia, która ma ciekawy punkt wyjściowy, zaczyna się jednak sypać pod naporem twistów, które twórcy starają się wrzucić, by cały czas zaskakiwać widza. W pewnym momencie, niestety, całość robi się kuriozalna.  Jeśli widzieliście Sługi boże, które również wyreżyserował Mariusz Gawrys, to na pewno zauważycie pewną prawidłowość w konstrukcji opowieści. Reżyser posługuje się dokładnie tym samym schematem, wymienia jedynie pewne składniki. Dalej mamy policjanta, który rozwiązując z pozoru prostą zagadkę, trafia na tajną organizację, która pod płaszczykiem legalnego biznesu robi nieetycznie rzeczy. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby w obu przypadkach była to ta sama tajna organizacja i gdyby w przyszłości bohaterowie obu filmów się spotkali. Twórcy, najwidoczniej będący fanami amerykańskiego kina akcji z lat 90., pisząc dialogi, starali się wrzucić tam jak najwięcej zabawnych tekstów. Komisarz Samborski, grany przez Stramowskiego, sypie powiedzonkami na lewo i prawo. Muszę przyznać, że niektóre teksty mnie bawiły. Było ich niewiele, ale jak już się natrafiło na perełkę, to zostawała w głowie na dłużej. Osadzenie w głównej roli Piotra Stramowskiego to była dobra decyzja. Pasuje do powierzonej mu roli. Nie męczy widza jak w Fighterze, a i w nielicznych scenach akcji dobrze się prezentuje. Na uwagę zasługuje scena pościgu po dachach Wrocławia. Jest ona w pełni ściągnięta z Bourne’a, ale kompletnie mi to nie przeszkadza. Problem miałem za to z partnerującą mu Marią Kanią, która jest dobrze zapowiadającą się aktorką, ale jej postać w scenariuszu została zmarginalizowana. Sprowadzono ją do poziomu "przybocznego" głównego bohatera. Ma być zapatrzona w niego jak w obrazek i co rusz rzucać jakimś zabawnym tekstem. Był potencjał na więcej. Najlepiej z całej obsady wypada Pawel Królikowski, który pojawia się pod koniec filmu jako postać drugoplanowa. Wprowadza do produkcji pewien niewymuszony luz. Nie czuć w jego grze napięcia jak w przypadku Marii Kani czy Zbigniewa Stryja. Całość nie prezentuje wysokich lotów, cieszy za to dźwięk. Po raz pierwszy od dawna w polskim filmie wszystkie dialogi są słyszalne i widz nie musi się domyślać, co właśnie bohaterowie powiedzieli na ekranie. Okazuje się, że jest to wykonalne.  Trudno mi dokładnie sklasyfikować Sługi wojny, osadzić je w jakimś jednym gatunku. Powinno być to kino akcji, ale takich scen mamy raptem dwie. Thriller to też nie jest, bo widzowie za szybko dowiadują się, o co chodzi. Muszą więc czekać aż sami bohaterowie zorientują się, co jest grane. Tempo jest nierówne. Gdy akcja już się trochę rozbuja, to scenarzyści zaciągają hamulec ręczny, wciskając niepotrzebne sceny prezentujące rozterki moralne bohaterów, którzy analizują sens życia i chęć zaznania miłości. Sługi wojny obiecują dużo więcej, niż są w stanie dostarczyć. Widz nie będzie się na nich niemiłosiernie nudzić, ale też nie wyjdzie usatysfakcjonowany. Raczej szybko zapomni o tym, że w ogóle był na nim w kinie.
 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj