Do tej pory skrót SMILF rozwijaliśmy jako Single Mother I’d Like to Fuck – miało to odpowiadać aktualnej sytuacji głównej bohaterki, która jako samotna matka desperacko poszukiwała mężczyzny (co oczywiście nie było takie łatwe). Tymczasem premierowy odcinek 2. sezonu postanowił zerwać z poprzednim schematem i już na wejściu rozwija nam ten skrót zupełnie inaczej – tytuł epizodu brzmi Shit Man, I’ve Literally Failed, co w wolnym tłumaczeniu oznacza „Cholera, naprawdę zawiodłam”. Na razie trudno wyczuć, czy cały drugi sezon będzie poświęcony porażkom głównej bohaterki, jednak pierwszy odcinek rzeczywiście sugeruje, że tak może być. Mimo przerwy między sezonami, tak naprawdę już pierwsze minuty odcinka są dla widza powrotem do znajomego świata – Bridgette wciąż jest tak samo roztrzepana, jak była, a w jej pełnej rutyny codzienności w dalszym ciągu przewijają się ci sami ludzie. Nikt specjalnie nie wprowadza nas w nową akcję, nie poświęca się tu czasu by wytłumaczyć, jakie zmiany zaszły w życiu głównej bohaterki, czy w jakiej sytuacji się ona obecnie znajduje – to akurat duży plus, ponieważ od początku i bez zbędnego zwlekania możemy wczuć się w to, co dzieje się na bieżąco. SMILF dalej zachowuje swój skeczowy charakter, a odcinki są po prostu luźnymi fragmentami z życia młodej samotnej matki – choć można doszukać się w tym jakiejś głębi, mamy przede wszystkim dać się ponieść aktualnie opowiadanej historii, która jednocześnie bawi, smuci i wzrusza. Cały pierwszy odcinek 2. sezonu wyraźnie orbituje wokół tematyki rodzinnej – tu i ówdzie pojawiają się dzieci, główna bohaterka poszukuje swojego ojca, a dialogi wielokrotnie uderzają w tony relacji między rodzicem a pociechą. Widać, że Bridgette odczuwa pewien brak, którego niczym nie może sobie zrekompensować i tak naprawdę w tym odcinku ona sama jest nam prezentowana jako zagubione w świecie dziecko (nieszczęśliwe zgubienie portmonetki, żałośnie wyglądający rozpięty plecak na plecach, podjadanie cukierków...). Nie jest to jeszcze obrazek nędzy i rozpaczy, jak mógłby to sugerować tytuł, niemniej jednak osobiste porażki głównej bohaterki szczerze zasmucają – czasem przykro patrzy się na to, jak bardzo się ona stara i jak po raz kolejny dostaje kopniaka od losu. Bieżący odcinek rzucił na barki Bridgette i Tutu duży ciężar, jakim jest śmierć Joego, partnera matki dziewczyny. Nie do końca rozumiem dlaczego, ale twórcy zdecydowali się uśmiercić tę postać już na samym początku, wkładając do jego ust tabletki nasenne. Wątek, zdawałoby się, dość mocny, jednak w serialu potraktowany tak naprawdę po łebkach - trudno dać bowiem wiarę w autentyczność łez bohaterek, gdy sceny śmierci lub pogrzebu przeplatane są z ujęciami na uciekającą przed wzrokiem zakonnic czy załatwiającą się do umywalki Bridgette. Robi się tragikomicznie i moim zdaniem nie do końca jest to wyważone – nie mam nic przeciwko takiej przeplatance, o ile rzeczywiście obydwa te wątki budziłyby jakieś emocje. A tak... pogrzeb pogrzebem, śmierć śmiercią – przez tego typu realizację nikogo to nie obchodzi i wydaje się to naciągane na siłę. Skoro już postawiliśmy na śmierć, dlaczego nie pokazać jej dobrze? W obecnej formie nie widzę większego sensu w usuwaniu Joego ze świata żywych konkretnie teraz – zdaje się to nie mieć większego znaczenia, bo ten wątek pasowałby równie dobrze do każdego kolejnego odcinka. Po ostatnim epizodzie można jednak wysnuć wniosek, że Bridgette ma pewien problem z mężczyznami – w końcu ostatnio dowiedzieliśmy się, że jej własny ojciec molestował ją gdy była małą dziewczynką. Teraz uśmiercenie Joego czy nekrolog w gazecie może symbolizować ostateczne rozprawienie się z płcią męską – tak naprawdę w obsadzie pozostały wyłącznie kobiety, nie licząc oczywiście syna głównej bohaterki i jego taty, który w serialu pojawia się raczej w roli epizodycznej. Nie jestem jednak pewna, czy nie jest to zbyt daleko idąca interpretacja – równie dobrze śmierć mężczyzny może być zupełnie przypadkowa i wprowadzona do odcinka na zasadzie: „bo tak”. Tym, co rzuca się w oczy w bieżącym epizodzie, jest także rumak, który powraca w formie wizji, figurki lub konia w rzeczy samej. Jak wiemy, konie mają bardzo bogatą symbolikę – można utożsamiać je z wolnością, siłą, odrodzeniem... Biorąc jednak pod uwagę wydźwięk odcinka, nie do końca wiadomo, czego zwierzę mogło dotyczyć – na razie nie zapowiada się na nowy początek, a Bridgette wciąż jest zanurzona w szarej codzienności aż po czubek nosa. Być może jednak rumak jest pewnego rodzaju zwiastunem tego, co nadejdzie? A może i on odnosi się do męskości i jest jakimś sennym marzeniem Bridgette? Niczego nie wykluczam, jednak szkoda, że ta metafora jest w bieżącym odcinku taka niejasna – SMILF raczej nie należy do seriali, które trzeba byłoby interpretować ze słownikiem symboli pod ręką i sama też chyba nie tego bym od produkcji oczekiwała. Żeby miało to jakiś sens, liczę, że metafora w takiej lub innej formie powróci w późniejszych odcinkach, by móc nieco lepiej ją zinterpretować - jeżeli tak się nie stanie, jej użycie w bieżącym epizodzie również wydaje mi się nieuzasadnione. W bieżącym odcinku znalazło się także nawiązanie do kampanii #metoo, co wyraźnie sugeruje, że akcja serialu rozgrywa się współcześnie, a wydarzenia są związane z tym, co aktualnie dzieje się na świecie. Tutaj jednak zupełnie nie widzę powodu, dla którego akurat na to się powołano – kwestia o #metoo pada podczas pogrzebu, w dodatku z ust podstarzałego mężczyzny, który chwali się swoimi miłosnymi podbojami. Jest to raczej prześmiewcze podejście, ponieważ on sam mówi o ruchu sarkastycznie, spłycając jego ideę do maksimum. W kolejnym zdaniu padają natomiast odniesienia do Żydów, Polaków, Eskimosów, mniejszości seksualnych, mniejszości narodowych i wszystkich tych, których można urazić – ten fragment jest moim zdaniem zupełnie niepotrzebny, ponieważ my jako widzowie nawet nie słyszeliśmy tych obraźliwych słów, dołączając do tego przemówienia już pod jego koniec. Wydaje się to więc niczym innym jak wrzuceniem w dialogi czegoś „na czasie” i wyłącznie na siłę. Totalnie bez sensu. SMILF powrócił z 2. sezonem i na tę chwilę nie widzę większych zaskoczeń. Serial nie próbuje udawać czegoś, czym nie jest i już na starcie wyraźnie sugeruje, że w nowych odcinkach wciąż będziemy towarzyszyć Bridgette, która jak taran przemierza szarą codzienność. Trochę razi mnie lekkość, z jaką twórcy potraktowali tematy zapowiadające się na naprawdę emocjonalne - jednocześnie doceniam dystans i humor, który zapamiętaliśmy z pierwszego sezonu. Słowem: jest znajomo, ale serialowi wciąż brakuje jakiejś równowagi i konsekwencji, co prowadzi do momentów nijakich. Po premierze pozostaję przy standardowym 6/10, licząc, że doczekamy się jeszcze jakiejś iskry.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj