I to nowe przychodzi za sprawą opasłego tomiszcza do scenariuszy głównie duetu: David Hine / Fabrice Sapolsky. Już sugestywna okładka przygotowuje nas na to, co znajduje się w środku. A wewnątrz mamy aż sześć krótszych i dłuższych opowieści, osadzonych głównie w Nowym Jorku gangsterskich lat 30. Czy może być lepiej?

Jak widać – może, jeśli do dość prostej w zarysie konwencji, jaką przecież jest noir sam w sobie, dorzucimy szczyptę superbohaterstwa. I zacznie się flirtowanie z oczywistym, znajomym motywem genezy superbohaterskiej i przełożenie jej na prezentowane realia, co oferuje wartość dodaną w poszukiwaniu smaczków porównawczych. Mamy więc Osborne’a – Green Goblina jako przywódcę gangsterskiego półświatka. Mamy też Black Cat jako ponętną femme fatale (żadne noir obyć się bez niej nie może) i całą masę innych znajomych superbohaterów oraz antagonistów ciekawie przetransferowanych w zupełnie inny świat, w inne realia, w zaskakująco świeżą – mimo własnej tendencyjności – konwencję.

Słowem, doczekałem się mojego ulubionego komiksu o Spider-Manie. Bo to przede wszystkim odświeżenie ogranej już do cna opowieści o genezie tego bohatera, które zostało otwarte w Spider-Man Noir przez Hine'a i Sapolsky’ego i znakomicie rozwinięte w nakreśloną z wielkim rozmachem (i bardzo w duchu Indiany Jonesa oraz kina nowej przygody) historię Zmierzch Babilonii (scenariuszowo odpowiada za nią Margaret Stohl – polski czytelnik znać ją może z napisanej w duecie z Kami Garcią serii Kroniki Obdarzonych). Dosłownie, nie dało się zrobić bardziej jonesowskiej opowieści, z całym tym bagażem mitycznych skarbów, chciwych poszukiwaczy, szalonych pościgów i koniecznych wstrętnych nazioli… z jednoczesnym pięknym marvelovskim romansowaniem z oryginałem. Takie elseworldy to pokaz, jaka siła tkwi w samej ich koncepcji. I jakie dają one możliwości. Tutaj wspaniale wykorzystane, dodajmy dla ścisłości.

Źródło: Egmont

Wystarczy, że wrócimy do drugiej historii z tomu – Spider-Man Noir: Oczy bez twarzy. Świetnie rozegrany kontekst społeczno-polityczny lat 30. Ujęcie napięć w Europie oraz szerzącego się – w pewnym stopniu także na terenie Stanów – faszyzmu w połączeniu z odświeżeniem koncepcji doktora Octopusa (wspaniale zresztą spuentowanej) oraz z problemem rasowej segregacji daje jedną z najlepszych historii w zbiorze.

Całościowo jest mrocznie, brudno, brutalnie. Autorzy flirtują zresztą z podstawową maksymą Spider-Mana o wielkiej mocy i płynącej z niej odpowiedzialności. Jak w oryginale – trochę musi się wydarzyć, by nasz bohater przyjął ją za swoje credo, aby zrozumiał, co ona w ogóle znaczy.

Cały komiks, wszystkie historie okazują się jednym wielkim flirtem z ogranym, znajomym trzonem Spider-Mana, ale też Marvela w ogóle.

Ale żeby nie było tak słodko, dorzucam łyżkę dziegciu. A raczej – dorzucili je sami twórcy, serwując napisane kolejno przez duet Hine / Sapolsky, a następnie Rogera Sterna opowieści Skraj Spiderversum oraz Spiderversum Team – Up. Jeśli pierwsza jeszcze broni się względnie przyzwoitym wpasowaniem w konwencję całości, to kolejna historyjka jest już wklejaniem na siłę konceptu noir do całości multiversum… jednak bez solidnego pomysłu na samą fabułę. Historyjka jest o tyleż nijaka, co zwyczajnie zbędna, nie wnosi za wiele do koncepcji fabularnej całego tomu, a jeśliby ją usunąć… to pewnie nikt by nie zauważył. To trochę na siłę pokaz, że zalicza się Spider-Man Noir do ogólnego Spiderversum. Ale to już po poprzedzającej historyjce i tak wiemy. 

Źródło: Egmont

Graficznie jest co najmniej pysznie. Zaczyna Carmine Di Giandomenico (doświadczony rysownik znany u nas z Flasha czy DCEased. Nadzieja na końcu świata) ze swoją szorstką, ostrą i brudną kreską, mocno przywodzącą na myśl warsztat Tima Sale’a, a więc znakomicie dopasowaną do noir. To chyba najmocniejszy rysownik w tym zestawieniu. Depcze mu po piętach Juan Ferreyra, mocno ciążący ku stylistyce charakterystycznej dla mistrza noir – Enrica Mariniego. W tomie pojawi się jeszcze niezły Richard Isanove, znany u nas choćby z komiksowej wersji kingowskiej Mrocznej wieży oraz bardzo typowy dla Marvela (niekoniecznie wpasowujący się tutaj) Bob McLeod.

Spider-Man Noir to przede wszystkim zabawa konwencją. Zabawa umiejętna i wysmakowana, stawiająca pomost pomiędzy oczekiwaniami estetyki noir a charakterystyką trykociarskiego Marvela. Spiderman jest tu brutalniejszy, bardziej bezpardonowy, bezkompromisowo dążący do celu… i doroślejszy. To już nie lekko zblazowany nastolatek, na którego spadł ciężar superbohaterskiej mocy, ale wpierw mocno zaangażowany społecznie reporter, a później wręcz książkowy dla noir prywatny detektyw, z surowym ostracyzmem postrzegający świat wokół. Nie są to historie idealne, mają niedociągnięcia (jak geneza przemiany Parkera w Spider-Mana w pierwszej opowieści, która przebiega nazbyt szybko, zbyt skromnie jest zaprezentowana), jednak nie zmienia to faktu, że na polu wciąż odgrzewanych, coraz bardziej nijakich opowiastek o Pająku ta wypada najciekawiej, najbardziej nowatorsko. I wreszcie ktoś się pojawił, oprócz Gacka, kto potrafi z powodzeniem odnaleźć się w konwencji noir. Mam nadzieję, że nie po raz ostatni.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj