Superprodukcja Godzilla w założeniu należy do gatunku monster movies, ale równie dobrze można ją określić mianem filmu katastroficznego, w którym przyczyną problemów są potwory. Bynajmniej nie jest to typowy przedstawiciel gatunku, jakiego oczekuje większość widzów - zabawa nie polega na ciągłej destrukcji i walce olbrzymów w środku miasta. Godzilla to zupełnie inna bajka niż na przykład Pacific Rim, choć oba filmy łączy jeden ważny element: są hołdem złożonym obrazom o potworach.
Gareth Edwards zachwycił filmem Strefa X i dostał ogromny kredyt zaufania, debiutując w kinie wysokobudżetowym Godzillą. Swoją historię opiera na podobnej koncepcji - jest to opowieść o ludziach z potworami w tle. Wątek ludzki to tak naprawdę jedyny element Godzilli, który szwankuje, ale nigdy nie wkracza na tereny kiczu pokazanego w 1998 roku przez Rolanda Emmericha oraz zaprezentowanego w wielu japońskich przedstawicielach gatunku. Fabuła ma się nieźle na początku dzięki Bryanowi Cranstonowi, który wczuwa się w przerysowaną, kliszową rolę ojca mającego obsesję na punkcie tragicznych wydarzeń z przeszłości. To właśnie on z drobną pomocą Juliette Binoche są jedynymi ludźmi, którzy budują jakieś emocje. Gdy postacie znikają z ekranu i priorytet przejmuje młodsze pokolenie, cały czar pryska. Nie mam nic do zarzucenia Elizabeth Olsen, bo nie miała co grać, a nawet w tych kilku momentach potrafiła okazać przekonujące ludzkie emocje. Wszystkie moje zarzuty dotyczą Aarona Taylora-Johnsona, który prawdopodobnie zaprzepaścił wielką szansę przebicia się do pierwszej ligi Hollywood. Oczywiście nie jest jego winą, że dostaje rolę stereotypowego twardego żołnierza, który jest świetny w swojej robocie, ale to nie usprawiedliwia jego gry na autopilocie. Trudno doszukać się tu większych emocji (może jakieś zalążki widać podczas rozmowy z ojcem w domu) czy ekspresji. Taylor-Johnson cały czas gra na jednej minie, momentami jest niezwykle drewniany, nie ma ekranowej charyzmy i nie przekonuje do siebie. Szczególnie czuć to w scenach z potworami, gdzie nie potrafi okazać żadnej emocji poza stoickim spokojem (moment spojrzenia z pociągu na GNOL-a doskonale to pokazuje). Nawet w końcówce, gdy bohater ma już świadomość, że umiera, bo zaraz pod nim wybuchnie atomówka, nie okazuje niczego poza zmęczeniem. To nawet nie jest wina postaci, bo parę scen pokazuje potencjał na wykrzesanie z niej większych emocji, ale Taylor-Johnson poległ w każdej z nich. To jest naprawdę martwiące, biorąc pod uwagę jego zbliżający się występ w Avengers: Age of Ultron. Pozostali wybitni aktorzy - jak Ken Watanabe, David Straitharn czy Sally Hawkins - nie mają co robić, gdyż ich role są wykorzystane do zwyczajnych, schematycznych scen wygłaszania ważnych sentencji na temat bieżącej sytuacji.
Wątek ludzki jest oparty na mieszance klisz, które nie wzbudzają emocji. Twórcy mieli jak najbardziej dobry pomysł, osadzając apokalipsę na barkach rodzinnej tragedii, ale jest ona okrutnie niedopracowana, ckliwa i pozbawiona głębszego sensu. W tym aspekcie nie mam nic do zarzucenia reżyserowi, ale scenariuszowi, który pozostawia wiele do życzenia. Od niektórych dialogów uszy bolą, a wielkie zbiegi okoliczności bawią. Tylko jednocześnie ma to też jakieś plusy, bo choć widzimy amerykańskich żołnierzy, to pierwszy raz od niepamiętnych czasów są oni na przegranej pozycji. Obserwujemy jedynie bezradnych ludzi w obliczu zagrożenia ich przerastającego. Jako że większość blockbusterów oparta jest na amerykańskiej potędze, jest to zaskakujące, że udało się zrealizować film, w którym Stany Zjednoczone tak naprawdę zdane są na łaskę wielkiego potwora. Po drugim seansie wątek ten nie razi jak podczas pierwszego oglądania. Jasne, jest kliszowo, postacie nie wzbudzają emocji, a ich los jest nam obojętny, ale na tle wielu hollywoodzkich widowisk jest to na swój sposób unikalne, bo twórcy próbują opowiedzieć coś, co ma jakieś znaczenie, sens, nigdy nie wchodząc na rejony kiczu (choć czasami oscylując na granicy). Dokonanie głębszej analizy może pozwolić twórcom wysnuć wnioski przed ewentualnym sequelem. Biorąc pod uwagę gatunek monster movies, wygląda to poprawnie (wiele filmów pokazało, że może być o wiele gorzej), jednak wciąż jest to element niedopracowany, który mógł (a nawet powinien) być lepszy. Na szczęście masa plusów zdecydowanie wynagradza wszelkie minusy.
Godzilla to pod względem narracji film niezwykle wyjątkowy we współczesnym kinie. Wielbiciele tzw. action porn w stylu Michaela Baya czy Pacific Rim poczują się zawiedzeni, bo opowiadając historię, Gareth Edwards opiera się na starej szkole. Czuć tutaj inspiracje m.in. Parkiem Jurajskim (o czym Edwards wspominał) i ogólnie kinem młodego Spielberga, którego styl odtwarza bardzo umiejętnie. Mowa o formie dostarczania wrażeń i budowania napięcia, gdyż mija sporo czasu, zanim widzimy potwora, a sam Godzilla na ekranie pojawia się dopiero po około godzinie. Tutaj fantastycznie działa zasada "mniej znaczy więcej", bo widz nie jest atakowany nadmiarem CGI i akcji, przez co każda takowa scena jest przemyślana, dopracowana i diabelnie efektowna. Nie da się ukryć, że każde pojawienie się Godzilli (począwszy od pierwszego wkroczenia na Hawajach i sceny na lotnisku z łapą oraz rykiem) zapada w pamięć i wzbudza olbrzymie emocje. To właśnie ta wyjątkowa forma opowiadania historii, poprzez którą reżyser sporą część filmu drażni się z widzem i zmusza go do oczekiwania, sprawia, że gdy przychodzi co do czego, efekt jest piorunujący. Dzięki temu Godzilla nie jest blockbusterem, o którym zapominamy po wyjściu z kina, ale filmem, który powinien przetrwać próbę czasu. W przypadku takich obrazów ciągłe walki potworów bez większego sensu i ciekawego podejścia mogą zacząć nużyć i męczyć, dlatego wydaje się, że obrany kierunek jest najlepszym z możliwych.
Gareth Edwards to fanboy Godzilli, co czuć w tym filmie, ponieważ nasycony jest masą nawiązań, smaczków i easter eggów. Po dwóch seansach ich odkrywanie zapewnia naprawdę sporo frajdy, a już widzę, że jest ich tam tyle, iż trzeba będzie jeszcze kilka powtórek, by zauważyć wszystkie. To stanowi nie lada zabawę dla fanów Godzilli. Z bardzo widocznych smaczków na pewno warto wymienić akwarium z napisem Mothra, plakat potworów w pokoju Forda, nazwisko postaci granej przez Kena Watanabe, nazwę statku z atomówką czy łeb Króla Ghidory. Dobre wrażenie robią też sceny zapowiadające to, co czeka nas w dalszej części. Na samym początku podczas eksploracji domu przez Forda i Brody'ego widzimy duże robaczki w towarzystwie zabawkowych pojazdów wojskowych czy żołnierzy. Ma to jednoznacznie sugerować widzom, że koniec końców dojdzie do rozwałki.
Motyw hołdu jest obecny nie tylko w masie nawiązań do dziedzictwa Króla Potworów, ale też w samym pokazaniu jego majestatu. Tutaj nie jest to bezmyślny jaszczur podążający za instynktem jak w filmie Rolanda Emmericha, ale Godzilla z osobowością, charakterem i rykiem, który wszyscy tak bardzo uwielbiają. To prawdziwy antybohater, który jest niezrozumiany przez złych, głupiutkich ludzi próbujących do niego strzelać. Godzilla umyślnie nawet nie zabija ludzi (w przeciwieństwie do GNOL-i), bo nie są oni jego celem, a jedynie częścią ekosystemu, który stoi mu na drodze. Widać to szczególnie w scenie wejścia do zatoki San Francisco - gdyby Godzilla był tym złym, rozniósłby amerykańską flotę, a po moście zostałoby wspomnienie. Nie twierdzę, że Godzilla w ogóle nie zabija, bo na pewno przypadkiem do tego dochodzi, ale działa to na zasadzie rozdeptywania mrówek, które pałętają się po nogami, gdy mamy poważną robotę do wykonania.
Sam pojedynek z GNOL-ami to prawdziwy popis Garetha Edwardsa, który oddaje szacunek Królowi, pokazując go w sposób nam znany, ale jednocześnie trochę odświeżony. Wiemy, że Godzilla to prawdziwa siła natury, istny bóg, któremu nic nie stanie na drodze, ale jest trochę zardzewiały. Minęło sporo czasu, od kiedy prał inne potwory, więc to na pewno trochę tłumaczy, że pojedynek nie trwał parę sekund. Jednocześnie to właśnie wielki plus, bo dodaje Godzilli potrzebnego realizmu i wyrazistości - widzimy, że musi on się napocić, aby osiągnąć sukces, który okupuje wielkim kosztem (przypuszczam, że bardziej wyczerpuje go atomowy oddech używany w klimatycznych scenach niż bycie spranym przez dwa potwory). Sceny walk w centrum San Francisco są prawdziwym majstersztykiem, który wyróżnia się na tle wielu współczesnych blockbusterów wyjątkowym podejściem oraz wizualnym stylem. Duży plus też za popisowy cios ogonem, od którego Godzilla nie stronił w japońskich filmach. Ważne jest też ukazanie całej katastrofy z punktu widzenia ludzi, którzy mogą być jedynie przerażonymi obserwatorami. To całej apokalipsie nadaje większej wagi i podkreśla jej ogrom, a w wielu momentach wymaga od widzów użycia wyobraźni, gdy twórcy umyślnie denerwują, ucinając spojrzenie na to, na co większość czeka.
Scenariusz w wątku potworów momentami też razi niedopracowaniem. Pomijam wszelkie dziury i logiczne nieścisłości, bo to monster movie, więc nie ma to tutaj większego znaczenia, dopóki nie przytłacza wagą i ogromem absurdu. Chodzi mianowicie o dziwną manierę amerykańskich scenarzystów, którzy za wszelką cenę chcą usprawiedliwiać działania potworów. Dlatego też - podobnie jak w filmie z 1998 roku - mamy wątek składania jaj w środku miasta. W tym aspekcie Godzilla niebezpiecznie zapuszcza się w rejony obrazu Emmericha. W pewnym momencie sądziłem, że zaraz pojawią się jakieś małe GNOL-e i będziemy mieć powtórkę z rozrywki. Na szczęście nie popełniono tutaj tego samego błędu. Czy widzom zrobiłoby to jakąś różnicę, gdyby oba potwory tak po prostu odczuwały chęć destrukcji?
Godzilla to bez wątpienia film dobry. Ma swoje wady, nieścisłości i niedopracowania, ale całościowo zapewnia tak wyśmienitą rozrywkę, że wszelkie mankamenty stają się mało ważne, pozostaje więc tylko cieszyć się demolką i kibicować Królowi Potworów, który jest jedyną postacią w filmie (no, mamy też pieska...) wzbudzającą u widza emocje. Hollywood stawia pierwszy dobry krok w stronę stworzenia świetnego filmu o Godzilli.
[image-browser playlist="577836" suggest=""]