Interstellar – drugi seans i ta piękna analogia – niemalże dokładnie rok temu siedziałem w sali kinowej, po raz drugi oglądając Grawitację Alfonso Cuaróna, zaledwie 2. dni po pierwszym seansie. To był oczywiście ekran kina Imax (wtedy jeszcze wydawało mi się, że ten film tylko w tym formacie może się bronić), a ja, zmieciony ogromem i potęgą tego, co widzę, nie oddychałem przez półtorej godziny. Drugi seans Interstellar (także w Imax) daje podobną dozę satysfakcji. A jednak zupełnie inną od doświadczenia sprzed roku. Przede wszystkim film Cuaróna pod grubą warstwą efekciarstwa skrywał bardzo subtelną, kameralną historię i osobisty dramat człowieka, który jedynie co chce, to pozostać przy życiu. Nolana nie stać na takie subtelności.
Reżyser dmie w tuby, które już od lat znajdują się w jego stałym instrumentarium – głośne i pretensjonalne, okraszone etykietami "to ostatnie zadanie", "musimy wrócić", "nie jesteśmy na to przygotowani". To nic nowego, że bohater u Nolana staje przed ostatnią szansą zrobienia czegokolwiek. Czy to powrót do domu, czy szansa odkupienia, czy uratowania świata. Schemat zawsze jest ten sam, zmieniają się okoliczności, bohaterowie i rozmiar. Zmienia się przede wszystkim zakończenie.
[video-browser playlist="632913" suggest=""]
I tutaj porównanie do Malicka jest jak najbardziej trafione. Śledząc filmografię Nolana, bardzo prosto można narysować równie pochyłą, gdybyśmy za zmienną uznali formę zakończeń w jego twórczości. Od porażek, zagubienia, zafałszowania swojej własnej tożsamości, po poświęcenie, powrót i ostateczne odkupienie. Równie dobrze można nałożyć na to podobny wykres Terrence’a Malicka, który od historii o parze młodych morderców doszedł do zadawania najbardziej trywialnych, ale i zarazem najważniejszych (dla niego samego) pytań poszukując tych wyższych sfer duchowości. Nolanowi na szczęście udaje się nie popaść w banał (bo o "To the Wonder" Malicka chyba lepiej zapomnieć), a co więcej, umiejętnie konfrontuje każde takie podejście ze swoim własnym racjonalizmem. Na przykład, gdy padają słowa Amelii Brandt (Anne Hathaway) o miłości, jako najważniejszym medium, który pokonuje zarówno czas, jak i przestrzeń, Cooper (Matthew McConaughey) odpowiada na to uniesieniem brwi i sprowadzeniem na "ziemię" troską o misję, lub, gdy radosna Murphy Cooper (Jessica Chastain) rzuca papierami krzycząc "Eureka!" natychmiast tłumaczy swoje działania utartą tradycją.
Finał Interstellar nie jest więc niczym zaskakującym. To bardzo precyzyjna konstrukcja nie tylko w obrębie samego filmu (dwukrotny seans obowiązkowy), ale i w prawidłowości całej nolanowskiej twórczości. Cytując jedną z najważniejszych kwestii w filmie: "Co ma się zdarzyć, z pewnością się zdarzy". Ma to swój piękny wydźwięk, chyba po raz pierwszy tak dosadnie padający z ust Christophera Nolana. Trudno gdzieś wcześniej w jego twórczości znaleźć tematy miłości, rodziny, rozpaczliwej próby utrzymania się przy życiu. Bohaterowie Brytyjczyka to zazwyczaj ludzie bez perspektyw, bez nadziei, zmęczeni albo życiem, albo zmaganiem się z wyzwaniami. Tym razem Cooper, próbuje dokonać czegoś wielkiego, czegoś co przekracza granice każdego innego nolanowskiego bohatera. A i tak wpada w tę samą pętle.
Czytaj więcej: Czy Matthew McConaughey zagrałby w komiksowym filmie?
To kolejny motyw, kolejna prawidłowość, która pomaga odczytać, ale i przewidzieć Interstellar. Praktycznie każdy z bohaterów Nolana zmaga się z czymś w rodzaju pętli, czy spirali. Lenny z Memento powraca ciągle, co pięć minut do tego samego wydarzenia, czyli śmierci swojej żony. Ten moment determinuje cały jego los i przez tę spiralę Lenny gubi sens swojej misji. W "Śledząc" obserwujemy Cobba we fragmentach, ciągle powracając lub przeskakując do innych wydarzeń, które ostatecznie doprowadzą do jego porażki. W Incepcji wreszcie, w której Dominic Cobb najpierw ukazany jako starszy, zmęczony podróżnik po snach, ostatecznie wraca po latach przebywania w limbo do rzeczywistości, z której uciekł dosłownie chwile wcześniej, by powrócić do swojej rodziny. Nic więc dziwnego, że schemat ten w Interstellar jest obecny, prawdopodobnie najwyraźniej. Bo Cooper wysyła tak naprawdę w kółko samego siebie, po to, by ocalić ludzkość. Pozostaje pytanie, kto za pierwszym razem posłał po głównego bohatera. Jednak według teorii Kipa Thorne’a tunel czasoprzestrzenny może prowadzić również do innych wszechświatów. Mi takie wytłumaczenie wystarcza.
Zresztą, Nolan jest mistrzem w zawieszaniu niewiary widza. Nie, żeby się musiał o to bardzo starać, bo nolanowski realizm widz łyka niczym młody pelikan. Tym razem idzie jednak wiele kroków dalej. Cały film opiera się teorie Thorne’a, jednak od wpadnięcia Coopera w czarną dziurę reszta pozostaje w sferach domysłu – przecież nikt do tej pory nie zbadał tego, co się tam znajduje. Nolan ma więc spore pole do popisu inscenizując wizualizację piątego wymiaru czy schemat porozumiewania się ponad czasem. Można też wspomnieć o wybitnej elipsie łączącej wyjazd z farmy przez Coopera ze startem rakiety. To przecież oczywisty kubrickowski rzut kością. Nie mówiąc już o ekspozycji, która trwa prawie godzinę, a z której nie dowiadujemy się praktycznie nic. Świat przedstawiony jest w zaledwie paru zdaniach, a bohaterowie złożeni są z kilku rzuconych mimochodem haseł. Nie o to jednak gra się rozchodzi.
[video-browser playlist="629497" suggest=""]
Bo ona ostatecznie rozgrywa się w mało oczywistym wymiarze. W końcu chodzi o ocalenie ludzkości, czy powrót do rodziny? Niby udaje się i to, i to, ale pierwsza kwestia pozostaje jednak na drugim miejscu. Cooper błaga samego siebie, by został, by spędził resztę swojego życia z rodziną, którą kochał nad życie. Można tu oskarżać Nolana o ckliwość, ale nie wynika to z jego chęci przypodobania się widzowi, ale o taki sposób postrzegania. Szczególnie, że muzyka Zimmera (skądinąd, wybitna, jeśli porównamy ją do ostatnich dokonań niemieckiego kompozytora) nie jest tutaj materiałem do wyciskania łez. To prędzej instrument wzbudzania emocji, których w kinie nigdy nie doświadczyliśmy – scena doczepiania się do kręcącego się w kółko Endurance z akompaniamentem organów to przeżycie iście sakralne!
Szkoda tylko, że to, co Nolanowie wymyślili, jest zaledwie odgrywane. Moc Interstellar nie tkwi w aktorstwie, a w samym scenariuszu, który wybitnie maskuje swoje pretensjonalne słabości humorem i zwykłymi one–linerami, do których zdążył nas już Nolan przyzwyczaić. Matthew McConaughey pokazuje to, co zrobił w Detektywie, Anne Hathaway stać na śmiech szczęścia, który mówi, że pozostało jej jeszcze kolejna godzina życia. To wszystko wypada dobrze, jednak szepty i spojrzenia to mniej niż krzyki i gesty – a gdy toczy się walka nie tylko o życie swoje, ale i każdego z nas, to emocje powinny częściej brać górę.
Czytaj więcej: Przedpremierowa recenzja "Interstellar"
Niemniej Interstellar jest dla mnie filmem roku. Nie tak skondensowanym pod względem treści i formy jak zeszłoroczna Grawitacja, ani tak perfekcyjnie zagranym jak Incepcja, jednak Nolan pokazał wyczucie po raz kolejny, nie popadając w banał a tworząc historię tak naprawdę bardzo prostą. Wcale nie efekciarską, wcale nie pseudointeligentną, ba, niespecjalnie mądrą (przynajmniej dopóki nie doświadczymy jego wizji na własnej skórze), ale niezwykle przejmującą. Bo gdy praktycznie ostatnie momenty filmu tłumaczą to, co w pierwszych scenach było albo niezrozumiałe, albo niewiarygodne, to nie da się nie odczuć czegoś na wzór katharsis. I na nic wtedy teorie naukowe i inne kosmiczne wzory. Bo koniec końców i tak jesteśmy ludźmi.