Interstellar to film najwyższego możliwego kalibru pod każdym względem. Budżet oscyluje w granicach robiącej wrażenie liczby 165 mln dolarów, efekty specjalne przesuwają granicę tego, co jesteśmy w stanie pokazać na ekranie, a jego bohaterowie wyruszają w kosmos, by uratować ludzkość. Nie da się już chyba mierzyć wyżej, co oznacza, że ryzyko upadku było wręcz nader wysokie. I Christopherowi Nolanowi niestety tego ostatniego nie udaje się uniknąć.

W bliżej niezidentyfikowana przyszłości tzw. dust bowl powraca w znacznie gorszym wydaniu niż w latach 30. XX wieku. Tym razem burze pyłowe występują na całej kuli ziemskiej, a kolejne zboża zostają zaatakowane przez śnieć. Póki co, można jeszcze uprawiać kukurydzę, ale i to jest kwestią czasu. Trzeba szukać innego domu w kosmosie, bo jak mówi bohater Matthew McConaugheya "choć ludzkość się tutaj urodziła, nigdy nie było przeznaczone jej tutaj umrzeć". W ekspedycji obok gwiazdy Detektywa i Witaj w klubie weźmie znana z Mroczny rycerz powstaje Anne Hathaway i występujący właściwie we wszystkich filmach Nolana Michael Caine.

Fabuła Interstellar trzymana była w tajemnicy, o co wyraźnie zabiegał sam reżyser. Nawet po obejrzeniu wszystkich zwiastunów czy udostępnionych wcześniej fragmentów wciąż trudno było odgadnąć, czego dokładnie będzie dotyczyła filmowa historia. Okazuje się, że ten sposób promocji to nie tyle wybór, co konieczność – obraz obfituje w co najmniej kilkanaście różnych konceptów fizycznych, które trudno przyswoić w ciągu trwającego 3 godziny filmu, a zupełnie nie sposób pokazać w trakcie 2-minutowych zapowiedzi. Odpowiedzialni za scenariusz bracia Jonathan i Christopher Nolanowie odrobili bowiem pracę domową. Ich wizja jest ambitna, skala wydarzeń ogromna, a wszystko to podawane jest w dość realistycznym wydaniu, z dbałością o szczegóły, których nawet znający doskonale teorię względności widz nie wychwyci.

[video-browser playlist="629241" suggest=""]

Niemniej zdradzanie czegokolwiek na temat losów bohaterów i świata przedstawione w Interstellar byłoby już grzechem, bo braterski duet scenarzystów na skonsturowanie całej opowieści poświęcił wiele czasu, wprowadzając szereg wątków oraz nie jeden, nie dwa, a całą serię punktów zwrotnych. Inna sprawa, że te nie są spektakularnie zaskakujące. Więcej, od 90 minuty filmu Nolan liczy, iż widz już zasnął i może serwować, co mu się żywnie podoba. Szczególnie zawodzi zakończenie, mające za zadanie wyjaśnić fabularne luki i rzeczy, które wydarzyły się wydawało się do tej pory na życzenie scenarzysty. Otrzymujemy w ostatecznym rozrachunku hollywoodzki banał.

Ale jako, że ta recenzja ukazuje się w cyklu "Spoiler Alert", wyżej podpisany nie będzie musiał się później ze zdradzenia fabuły specjalnie spowiadać. Powiedzmy sobie zatem to otwarcie – Interstellar cierpi na ewidentny przerost wszystkiego. Od czasu trwania, przez wątki i bohaterów, aż po dialogi. Tych elementów jest tu zwyczajnie zbyt wiele. W jednym filmie Nolan próbuje upchnąć nie tylko dystopijną rzeczywistość, ale także loty w kosmos, tunel czasoprzestrzenny, eksplorację planet znajdujących się w innej galaktyce, sztuczną inteligencję, obcych i czarną dziurę. Jakby tego było mało, akcja rozgrywa się zaś na przestrzeni ponad 100 ziemskich lat i to w co najmniej kilku różnych wymiarach (nawet już po seansie trudno zgadnąć, czy jeszcze w czterech czy może jednak już w pięciu). A, no i rzecz jasna w filmie pojawia się także całe stado bohaterów. Nie są oni specjalnie potrzebni pod względem rozwoju fabuły, ale nazwiska wcielających się w nich hollywoodzkich gwiazd na pewno ładnie prezentują się na plakatach.

Christopher Nolan nigdy nie słynął z wyciągania z aktorów z 110% ich możliwości (jeśli zaliczymy Jokera na poczet reżysera, Heath Ledger może być jedynym chlubnym wyjątkiem), a Interstellar w tym aspekcie w jego twórczość doskonale się wpisuje. Niemal żaden z bohaterów w trakcie filmu nie zostaje dostatecznie rozwinięty, bo scenariusz goni od jednego ważnego odkrycia do kolejnego. Nawet, gdy bracia Nolanowie dodają elementy mające na celu pogłębić charaktery postaci, ostatecznie okazują się one nie mieć żadnego znaczenia. Czy bohater McConaugheya musiał być farmerem odkrywającym przez przypadek placówkę NASA, a nie mógł być w niej zatrudniony od początku? Czemu służyło łapanie indyjskiego dronu? Czy rzeczywiście postać grana przez Anne Hathaway musiała być zakochana w astronaucie, którego ani przez moment nie widzimy? Czy wątek doktora Manna, w którego wciela się Matt Damon, był rzeczywiście konieczny? Po co postać McCounagheya miała dwójkę dzieci, skoro w ostatecznym rozrachunku liczyło się tylko jedno z nich?

[video-browser playlist="632911" suggest=""]

Nolanowie mieli zbyt wielkie ambicje, w efekcie czego nie tylko w scenariuszu roi się od fabularnych dziur, ale też każdy z aktorów służy jednie za instrument popychający fabułę do przodu. Albo jak w przypadku Matta Damona (miła obsadowa niespodzianka) nawet i nie. Wątek doktora Manna, naukowca, który podejmuje desperacją próbę ratowania swojego życia paradoksalnie jest jednym z najciekawszych elementów. Właściwie tylko w nim oglądamy kryzys jednostki, studiujemy słabości ludzkiego charakteru, a epicka narracja odchodzi na chwilę w zapomnienie. Tyle, że choć to wątek co najmniej intrygujący, patrząc na niego z szerszej perspektywy, w żaden sposób nie przystaje on do reszty filmu. Nolan w Interstellar nie opowiada przecież o ludziach, on opowiada o ludzkości.

Poza Damonem reszta obsady odgrywa role całkowicie transparentne. Na jej czele stoi oczywiście Matthew McCounaghey, którego akcent z południa jest ostatnio na topie. Wcielający się w Coopera gwiazdor Detektywa i Witaj w klubie stanowi substytut widza – osobę, której inni bohaterowie wyjaśniają kolejne zagadnienia fizyki. Tych ostatnich w filmie przewija się sporo, więc być może koncept takiej postaci na papierze wydawał się potrzebny. W praktyce niestety się to nie sprawdziło - bezbarwność Coopera każe traktować występ McCounagheya w kategoriach autoparodii. Fatalnie napisanych postaci kobiecych nie bronią Anne Hathaway i Jessica Chastain. Ta pierwsza w jednej ze scen filmu jest zmuszona do wygłoszenia wykładu na temat miłości i przedstawienia tego uczucia jako siły, która jako jedna z niewielu rzeczy, wymyka się takim pojęciom jak czas i przestrzeń. W obliczu tak wielu naprawdę intrygujących przedstawionych w Interstellar teorii naukowych, wykład o fizyce miłości wywołuje nie zainteresowanie, a raczej szyderczy śmiech. Dla drugiej istotnej postać kobieca granej przez Jessicę Chastain nawet i takiej sceny zabrakło, sprawiając, że zwyczajnie nie żadnego powodu, by zapamiętać ją na dłużej. Od gwiazdy Wroga numer jeden lepiej wypadła przez to wcielająca się w młodszą wersję Murphy Mackenzie Foy. Jedynym jasnym aktorskim punktem jest za to Casey Affleck, który z niewielkiej roli dorosłego syna Coopera tworzy fenomenalną kreację. Tym większa szkoda, że jego bohater był w scenariuszu zupełnie niepotrzebny.

Wiele przed premierą mówiło się o naukowym podejściu Nolana i tym, z jaką atencją Interstellar potraktuje wszelkie znane ludzkości teorie związane z grawitacją, czarnymi dziurami i podróżami w kosmos. Nawet jeśli tak było (to już mogą ocenić tylko fizycy), trudno do końca pochwalić scenariusz. Zakładając, że bracia Nolanowie przedstawili wszystko w zgodzie z teorią względności i innymi konceptami, to niczym amatorzy polegli sromotnie na polu dialogów. Nie szanują inteligencji widza, wszystko wykładają mu jak na tacy i kilkukrotnie powtarzają. McCounaghey na zawsze zapamięta rozrysowaną na kartce papieru mapę wymiarów, a Mattowi Damonowi do tej pory pewnie śni się hasło "instynkt przetrwania", co niedługo pewnie wykorzysta w swoim programie Jimmy Kimmel. Klasyczna scena pokazująca subtelność Interstellar: jesteśmy na umierającej powoli Ziemi, trwa burza pyłowa. Zieleń krajobrazu zasłonięta jest niemal w całości przez latający piach. Ledwie widać twarz krztuszącego się chłopca. Mija chwila, ale on cały czas nie może przestać kaszleć. Jest źle. W końcu rzuca: "Ach, ten pył!". No nie domyśliłbym się.

[video-browser playlist="614942" suggest=""]

Klasyczne przegadanie zaskakuje tym bardziej, że Nolan kilkukrotnie cytuje {{f|2001: Odyseja komiczna|Odyseję kosmiczną}} Stanleya Kubricka, czyli film znany ze swojego rozbuchania wizualnego połączonego z ascetyczną warstwą dźwiękową. Za traktat filozoficzny nikt jednak Interstellar nie uzna, a film zostanie sprowadzony do strony wizualnej. To natomiast, czego reżyserowi trylogii o Mrocznym Rycerzu zarzucić nie można, to braku pomysłu na spektakl. Wspólnie z operatorem Hoyte van Hoytemą udało mu się stworzyć zapierające dech w piersiach ujęcia, które jednocześnie imponują swoją surowością i realizmem. Swoje dorzuca też Hans Zimmer, po raz pierwszy od dawna nie powtarzający się w swoich kompozycjach, a przy tym oferujący równie głośną i intensywna muzykę co zawsze.

Najnowsze dzieło Nolana dzięki swojej technicznej wirtuozerii przypomina ostatnią próbę jego poprzedniego operatora, Wally’ego Pfistera. Podobnie jak w Transcendencji spektakularnej oprawie towarzyszy zestaw gatunkowych klisz, a teorie naukowe przedstawia się w sposób nie wykraczający poza poziom przeciętnego hollywoodzkiego blockbustera. Ambicja w tym wypadku stałą się przeciwnikiem sukcesu. Fizyczny żargon znacznie lepiej wypadł w oszczędnym w środkach "Wynalazku" Shane'a Corrutha, a opowiedzenie kameralnej historii w Grawitacji okazało się strzałem dziesiątkę i uczyniło z niej jeden z najlepszych obrazów minionego roku.

Czytaj także: Spoiler Altert: "Interstellar" - recenzja druga

Alfonso Cuarón w swoim filmie wychodził do ziemskiej orbity, Christopher Nolan chciał pójść o krok dalej i sięgnąć gwiazd. Nie sięgnął. Interstellar to nie tylko najgorszy film Christophera Nolana, ale przede wszystkim pierwszy, którego zwyczajnie nie można nazwać dobrym.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj