Wielka misja na Kronosie przez pewien czas jest w stanie angażować. To są sceny Philippy Georgiu, która pokazuje, jak ciekawą i wyrazistą jest postacią na tle pozostałych członków drużyny. Michelle Yeoh nadaje jej charakteru, cech przywódczych oraz charyzmy, która sprawia, że pozostałe postacie są mocno zepchnięte w tło. Dzięki temu widać, że Imperator z tym bezceremonialnym podejściem do otaczającej ją rzeczywistości. jest kimś, kto dobrze urozmaica pogrążoną w stagnacji Federację. Pod wieloma względami jest ona osobą bardzo nieprzewidywalną. Pokazuje to podczas tortur na statku czy w trakcie samej misji z wypadem do klubu ze striptizem. Jej decyzje pokazują część świata Star Treka, która mimo wszystko nie jest czymś znanym i kojarzonym z tym uniwersum. Do tego momentu dzięki pani Imperator odcinek potrafi zainteresować, a tajemnica prawdziwego planu wciąż rozbudza zainteresowanie. Właśnie moment odkrycia planu Federacji jest tym, który rozpoczyna lawinę wydarzeń pogrążających  finał. Przede wszystkim kompletnie nie czuję przemiany Burnham, która z buntowniczki i postaci naprawdę interesującej stała się typowym nijakim trybikiem Gwiezdnej Floty. Pacyfistyczne przesłanie płynące z jej strony jest momentami nie do zniesienia, bo jest sprzeczne z jakąkolwiek logiką i instynktem przetrwania. Zauważcie, że jej górnolotna przemowa w rozmowie z admirał o zasadach moralnych Gwiezdnej Floty ma jednoznaczny przekaz: zasady są ważniejsze od przetrwania ludzkiej rasy. Absurd tej sytuacji pogłębia fakt, że admirał ot tak daje się przekonać po tyradzie pustych frazesów. Cała scena to "popis" twórców w negatywnym słowa tego znaczeniu. Od przemowy Burnham, przez reakcje załogi, skończywszy na wkładzie Saru. Jest to jedna z bardziej banalnych, kiczowatych i przesadzonych scen w całym serialu. Coś, co odziera fabułę z jej głębi, a postacie z inteligencji. Obok tego mamy męczącą kontynuację wątku miłości Tyler/Voq do Burnham. Finał, który powinien trzymać nas w napięciu, daje  kilkuminutowe rozmowy o uczuciach - tak samo zbytecznych i niepotrzebnych, jak cały ten romans. Znów jest ckliwie, bez emocji i banalnie. Fakt, że twórcy pozwalają bohaterom na taką przerwę w trakcie misji i wyścigu z czasem, jest po prostu karygodny. A to przecież jedna z mniejszych głupot finału. Lepiej już wypada zakończenie tego wątku z decyzją Tylera/Voqa o odejściu z Klingonką. Przynajmniej możemy być pewni, że w 2. sezonie ten bardzo słabo rozpisany romans już nie powróci. Finał staje się nieznośny w momencie kulminacji, gdzie twórcom zabrakło ikry, by pójść w stronę odważną, zaskakującą i nieprzewidywalną. Każdy kolejny etap jest coraz większą głupotą i absurdem. Najpierw w komicznie szybkim tempie Imperator godzi się nie wysadzać planety na prośbę Burnham. Jest to niesamowicie dziwaczna scena, która scenariuszowo nie miała prawa zadziałać. Nie mówiąc już o tym, że nie zasugerowano żadnego dylematu, napięcia czy czegokolwiek. Philippa nie miała obowiązku godzić się na szantaż Michael. Mogła ją obezwładnić, skoro nie chciała zabijać, i problem z głowy. Uproszczenie tych scen woła o pomstę do nieba. A przecież kolejny etap jest jeszcze gorszy. Bohaterki ot tak przekonują L'Rell do ich misternego planu, by szantażowała innych Klingonów. Taka prosta zgoda na plan Federacji jest raczej nieracjonalna. Mamy uwierzyć, że szantaż zniszczeniem planety miał ją przekonać? Tylko czemu, skoro dali jej dostęp do detonatora i dopiero jej powiedzieli, czego oczekują? A jeszcze gorsze jest to, że L'Rell w nonsensownej scenie przekonuje Klingonów do tego, że to ona ma być władczynią wszystkich klanów. Jest to wszystko zbyt banalnie uproszczone do granic możliwości i w wielu momentach pozbawione najmniejszego sensu. Kompletnie nie kupuję tego rozwiązania, które niszczy wszystko, co ten sezon zbudował. Ot tak, w dwóch scenach mamy koniec wojny i sezonu. Bez emocji, fabularnych twistów, przemyślanej historii czy nawet sensownego scenariusza. To karygodne, jak twórcy mogą dać tak pusty finał, który nie daje nawet grama satysfakcji. Wisienką na torcie jest przemowa Burnham na Ziemi. Tego typu sceny przeważnie mają w widzach wywołać jakąś reakcję lub emocje. Na tym polegają górnolotne przemówienia. A tutaj dostajemy tylko i wyłącznie pompatyczne słowa o idealistycznej Federacji. Scena jest niebywale przesączona patosem, a przez to trudna w odbiorze i pozbawiona jakichś głębszych emocji i podsumowania. Tego nawet nie zmienia pojawienie się Enterprise w ostatnich sekundach odcinka, które są zapowiedzią kontynuacji historii tej załogi w 2. sezonie. To jest tym bardziej przykre, że finał nie miał praktycznie żadnej niespodzianki czy zwrotu akcji. Momentami mam wrażenie, jakby twórcy przestraszyli się negatywnych opinii fanów, więc zabrakło im odwagi, by w finale pójść za ciosem. Przecież do pewnego momentu potrafili wprowadzać ciekawe pomysły, nieoczekiwane zwroty akcji i emocjonujące sceny. To wszystko, co powinno być w ostatnim odcinku w pełnej krasie, jest tutaj w ogóle nieobecne.  Trochę mnie to zaskakuje, że finał praktycznie porzucił potencjał budowany przez cały sezon. I zrobił to na rzecz strasznie wyświechtanych wątków. Szkoda, że nie pokuszono się o opowiadanie historii tej wojny z dwóch stron, jak na początku sezonu, bo szybko Klingoni z wyrazistego i spersonifikowanego zła stali się bezimiennymi potworami. Star Trek: Discovery w ostatnich dwóch odcinkach rozczarowuje po całości. Finał szczególnie pozostawia niesmak i niechęć do powrotu w 2. sezonie. Tak jak całą serię średnio oceniałem na 8/10, tak kiepskie i głupie rozwiązania zakończenia zmuszają mnie do wystawienia negatywnej noty. Coś, co  powinno zakończyć się z  przytupem, zaprzepaściło wszystko, co było dobre w tym serialu. Tak jakby twórcy gdzieś po drodze się pogubili i na szybko zmieniali koncepcję. Szkoda, bo Star Trek zasługuje na coś więcej. Tak jak fani science fiction.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj